Recenzja

27-06-2016-13:50:55

Red Hot Chili Peppers - "The Getaway"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

"The Getaway" to najładniejsza, najbardziej progresywna i najmniej redhotowa płyta w dorobku Red Hot Chili Peppers. Inna.

Jedenasty album kalifornijskiej formacji jest dziwny i frapujący. Po pierwszym przesłuchaniu trochę trudno go ogarnąć. Bynajmniej nie dlatego, że jest trudny, nieprzystępny, ale taki nie do końca w stylu kapeli, choć ciężko też uchwycić dlaczego. W sumie mamy pełen arsenał papryczkowych atrybutów: rozedrgany bas Flea, mocną perkusję Chada Smitha, pojawia się groove, pulsacja ("Go Robot"), są świetne refreny, ujmujące harmonie, chórki. Czasem te numery bujają ("Sick Love"), czasem zachęcają do skakania ("Detroit"), a jednak pojawia się mnóstwo elementów, które wydają się zupełnie nieredhotowe. Czasem są to dźwięki, np. mocno syntetyczne, niemal pastelowe ("Go Robot" z delikatną wibracją disco), czasem pewna struktura, kompozycja (jazgotliwy finał "Goodbye Angels") albo też aranżacja (trąbka Flea w "The Hunter"). Fortepian w "Dark Necessities" niby pasuje, ale nie do końca, podobnie jak brudna, szarpana gitara w "This Ticonderoga". Każdy utwór brzmi zarazem jak typowe Red Hot Chili Peppers i jak coś zupełnie dla nich nietypowego, co w dużej mierze należy przypisać roli producenta, którym tym razem nie był Rick Rubin lecz Danger Mouse. Członek duetu Gnarls Barkley nie naruszył znacznie DNA kapeli, ale na pewno dopuścił się stworzenia pewnej mutacji. Dodatkowo nowy album Red Hot Chili Peppers ma w sobie coś z progresywnych dzieł, z ambitniejszych propozycji The Beatles czy bardziej surowego Pink Floyd ("Dreams of a Samurai").

Bez wątpienia to rzecz ambitna, nieoczywista, zaskakująca (najczęściej in plus), a przy tym wszystkim najzwyczajniej ładna. Czasem wydaje się, że nowe numery są dość pospolite, po prostu wpisują się w charakterystykę RHCP z XXI wieku, a jednak jest w nich coś... innego.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!