Recenzja

28-07-2011-23:58:59

Decapitated - "Carnival Is Forever"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Z płytami z kręgu technicznego death metalu jest tak, że trzeba ich słuchać wielokrotnie. To wymagający kawałek sztuki, ale jak już się go odpowiednio pozna, daje mnóstwo radości. Co najmniej jak niekończący się karnawał. "Carnival Is Forever" jest tego przykładem.

Piąty materiał Decapitated to nie tylko majstersztyk technicznego death metalu. To także hymn ku chwale surowego, naturalnego, chłodnego brzmienia, subtelnie podkreślonego w paru miejscach przez klawisze Bartka Hervy'ego z Blindead. Miło jest poczuć, że artyście zależało nie na tym, aby do maksimum wykorzystać technologię i stworzyć coś sztucznego, lecz by dać słuchaczowi sztukę prawdziwą, możliwą do zakosztowania w podobnym kształcie na żywo. Daniel Bergstrand nie raz udowadniał, że w studiu umie dać bębnom życie, jak mało kto i zrobił to mistrzowsko po raz kolejny. Zaś Kerim "Krimh" Lechner demonstruje, że bębniarz z niego klasy dużej i wyobraźni oraz szybkości mu nie brakuje.

Zręby większości kompozycji powstały jeszcze za życia nieodżałowanego Vitka. Pomysły rozwinięto (zrobili to Vogg i Kerim) momentami genialnie. Owszem, bywa gęsto aż do utraty tchu, ultraszybko i brutalnie, lecz wielkość Decapitated polega na tym, że w odpowiednim momencie potrafi uspokoić kawałek łagodną gitarą, wprowadzającą niepokojącą aurę (doskonały numer tytułowy), przestrzennym solem, szeptem zamiast krzyku (najlepszy na płycie "A View Form A Hole", "Homo Sum"). "Niepokój" - to słowo klucz płyty. Od okładki z niezbyt sympatycznym przebierańcem na tle nieba zwiastującego burzę, sprawiającego wrażenie, jakby odłączył się od chłopaków ze Slipknot i chciał siać zło na własną rękę, przez aurę każdego numeru na płycie. Nawet instrumentalny, łagodnie-gitarowy "Silence" ma w sobie coś takiego, że w wielkim napięciu czeka się na potężne walnięcie. Swoją drogą, wyciszający się pod koniec bombardujący "Pest" i przejście do "Silence", mistrzowskie.

Do surowej, naturalnie brzmiącej muzyki Decapitated (gdy zamiast szybkiego ładowania pojawiają się walcowate riffy, zbliża się ona trochę do Meshuggah), dobrze pasują wokale Rafała "Rasty" Piotrowskiego. To wokalista o innej charakterystyce niż Sauron czy Covan, którzy potrafili growlować aż się bebechy wywracały podczas słuchania. Trzeba się do niego dłużej przyzwyczajać. Rasta dość wysoko krzyczy i ma specyficzną szorstkość w głosie.

Reasumując, wspaniała płyta. Choć jako podkład do karnawałowych pląsów kompletnie nie pasuje. No chyba, że na karnawał dla masochistów.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!