Aktualności

25-07-2014-13:15:30

Colours of Ostrava 2014: magia miejsca, muzyki i nieustającego uśmiechu! (relacja)

Udostępnij! Tweetnij!

Gdybym jakimś cudem nie dotarł w tym roku do Ostarwy, z pewnością bardzo bym tego żałował. W roku poprzednim nie było mi dane się pojawić. Dlatego tym razem postanowiłem nie odpuszczać i zaznaczyłem na długo w przód miejsce w kalendarzu na tegoroczną edycję Colours of Ostava, która była zarazem moją pierwszą przygodą z tym festiwalem (lecz z pewnością nie ostatnią).

Organizator

Dzień 1: kolory, kolory i jeszcze raz kolory czyli... gdzie ja jestem?!

Zacznijmy od punktu wyjścia czyli od samego miejsca Festiwalu. Colours of Ostrava odbywa się regularnie od 2002 roku w czeskiej Ostrawie na terenie huty „Dolní Vítkovice” - miejsca absolutnie kosmicznego! Można w zasadzie powiedzieć, że lokalizacja ta jest jedną wielką sceną i zaskakuje każdym swoim zakamarkiem - po prostu WOW! Pierwszy dzień można zatem określić jako rozpoznanie terenu, ale i od razu miłe zaskoczenie muzyczne. Nieco zmęczony kilkugodzinną podróżą i upałem zaplanowałem sobie tego dnia do obejrzenia na spokojnie 4 koncerty. Na pierwszy rzut poszła grupa Fanfaraï, która przeprowadziła mnie przez tak bogatą mieszankę dźwięków, że ciężko opisać to słowami. Co rzuciło mi się szczególnie w oczy, to niesamowita radość z grania i swoboda na scenie. Wymienianie gatunków po jakich poruszają się Ci muzycy mija się z celem ponieważ to jeden wielki kalejdoskop dźwięków. Taniec, radość i duży zastrzyk uśmiechu zagościł od samego początku na mojej twarzy.

Przystanek nr 2 to koncert Shak Ponk i tu absolutna zmiana klimatu, jednak podobne zaskoczenie. Chwilami miałem problem podczas tego występu z określeniem jakie uczucia wywołuje we mnie ta francuska formacja ponieważ ekspresja dwójki wokalistów (żeby było ciekawiej: kobiety i mężczyzny) powodowała małe zamieszanie w mojej głowie. Na duży plus wypadła strona wizualna tego koncertu – świetnie dopełniało to popisy zespołu. Muzycznie również bardzo dużo się tu działo chociaż faktycznie tak jak możemy przeczytać w opisie na stronie festiwalu, dominowały rockowe i funkowe brzmienia, jednak w nieco innym wydaniu niż do tej pory miałem okazję spotkać. Koncert Shaka Ponk był mocnym punktem pierwszego dnia.

Idąc dalej, zainspirowany opisem z książeczki festiwalowej, nie mogłem nie znaleźć się na ArcellorMittal Stage gdzie swój występ zaczynał Seasick Steve! Jeśli czyta się o tym artyście, że nieznana jest dokładna data jego narodzin, że tułał się po wielu krajach, współpracował np. z Janis Joplin, a w latach 80 zaprzyjaźnił się z samym Kurtem Kobainem i po tych informacjach nie pojawiłbym się na jego koncercie, to powinienem spokojnie rzucić swoją pracę. Tak się jednak nie stało. W efekcie na scenie zobaczyłem bardzo wiekowego, poczciwego faceta ubranego jak typowy amerykański farmer w masywne buty i ogrodniczki, noszącego w dodatku na głowie czapkę z logiem firmy John Deere (producent ciągników, maszyn rolnych itp.). Pomyślałem: zatem, że będzie ciekawie! To co jednak spotkało mnie podczas tego koncertu przeszło moje oczekiwania. Z taką szczerością na scenie rzadko można się spotkać. Porównałbym Steva pod tym względem do Glena Hansarda (The Frames, The Swell Season). Niesamowitym doznaniem było widzieć takiego człowieka w perfekcyjnej formie, w takim wieku. Koncert ten był też poniekąd wycieczką po muzeum instrumentów, które Steve robi sam z najdziwniejszych rzeczy (np. jednostrunowa gitara zrobiona z tary do prania!). Dodatkowym smaczkiem było zaproszenie jednej z fanek na scenę i zagranie specjalnie dla niej jednego z utworów – piękny moment podczas tego wieczoru i jedna z perełek odkrytych podczas tego festiwalu.

Po świetnych muzycznych doznaniach, przyszedł czas na rozczarowanie pierwszego dnia czyli jednego z headlinerów: MGMT. O ile muzyka MGMT jest mi bardzo dobrze znana i wiem z czym to się je, o tyle nie byłem pewien czy zespół przyjechał do Ostrawy nas nią zainteresować czy też uśpić. Określam ten występ jako ogromną porcję nudy i zaznaczam, że potrafię dla przyjemności posłuchać ich muzyki więc do hejtu bardzo mi daleko, ale kiedy obawiałem się momentami, że Andrew VanWyngarden zaśnie oparty o mikrofon, to coś było raczej nie tak. Nie pomogło też wyjście do publiki (no chyba, że weźmiemy pod uwagę zagorzałe fanki w pierwszych rzędach wzdychające jak to z reguły bywa to liderów zespołów ;) ). Dzień pierwszy zakończony małym potknięciem w postaci MGMT.

Dzień drugi: pot, elfy i noszenie na rękach...

Od razu zaznaczę, że drugiego dnia nie było już „wpadki” typu MGMT. Wręcz przeciwnie, jestem zadowolony ze wszystkich koncertów jakie zobaczyłem.

Charles Bradley – długo czekałem na ten występ i w końcu się doczekałem. Artysta niesamowity pod każdym względem! Emocje tryskały od tego człowieka na kilometr i chwilami nie wiadomo było, czy Charles jest tak spocony, czy też zalany łzami. Występ muzycznie na najwyższym poziomie natomiast bez fajerwerków i zbędnych dodatków – lekcja muzyki prostu z serca zakończona wyjściem Bradleya do fanów i kilku minutach przytulania się i tu troszkę współczuję, bo Charles był okropnie mokry... ;)

Chwila przerwy sprawiła, że znalazłem się pod główną sceną gdzie swój występ rozpoczęli Monkey Business. Niestety nie porwali mnie. Być może odstraszył mnie trochę basista w zielonym stroju, wyglądającym jak króliczek z Playboya (wolę jednak prawdziwe króliczki Playboya... ;) ). Po kilku minutach odpuściłem co zaowocowało udaniem się z powrotem pod ArcelorMittal Stage i zajęciem świetnego miejsca na koncert Emiliany Torrini. Mimo, że znajdowaliśmy się w czeskiej Ostrawie, to właśnie wtedy na godzinę przeniesiono nas do krainy elfów czyli Islandii. Muzyka z tamtejszych rejonów ma dla mnie specjalne miejsce pośród wielu gatunków w jakich się obracam. Występ Torrini był pełen lekkości, swobody dźwięku i tej unikalnej „elfickiej” tajemniczości. To koncert, na którym możesz spokojnie zamknąć oczy i od czasu do czasu zerkając na wokalistkę uśmiechnąć się, tak po prostu, bez powodu. To znak, że muzyka trafia i dotyka. Taki właśnie był występ Emiliany Torrini, a do Islandii jeszcze podczas Colours of Ostrava wróciliśmy, ale o tym za chwilę.

Wiedząc, że czekają mnie jeszcze dwa ważne punkty do odhaczenia tego wieczoru (Mø i Trentemøller) postanowiłem, że zamiast wlewać w siebie piwo odpocznę ładując baterie podczas koncertu Isabelle Gefroy kryjącej się pod pseudonimem ZAZ. Byłem pod wrażeniem zgromadzonej ilości ludzi i było mi przyznam troszkę głupio, że usiadłem sobie wygodnie obserwując z daleka co dzieje się na scenie głównej, a działo się sporo. Choć to nie moja bajka to oddać muszę ZAZ, że zrobiła naprawdę świetne show, jednak nieznajomość francuskiego i moja wybredność jeśli chodzi o damskie wokale sprawiła, że raczej dla przyjemności sam z siebie nie sięgnę po jej muzykę.

Mø – dla mnie koncert tej duńskiej wokalistki był koncertem kompletnym. Zgadzało się po prostu wszystko. Mimo iż wiedziałem czego się spodziewać, to i tak zaskoczyła mnie jej ekspresja na scenie. Mø jest typem prowokatorki, a interakcja z fanami zdaje się być dla niej jak narkotyk. W efekcie kilka razy znalazła się pod bramkami oddzielającymi ludzi od sceny i bez ogródek zaczepiała publikę, a ostatecznie wylądowała na naszych rękach skacząc w tłum. Mi również dane było ją unieść. Koncert dopełniały dobrze przygotowane wizualizacje i technicznie nie można było do niczego się przyczepić. Następnym razem kiedy ją zobaczę, oczekiwałbym jednak już jakiejś zmiany, bo sama muzyka, choć bardzo spójna (album „No Mythologies To Follow” uważam, za bardzo dobry), może po pewnym czasie po prostu stać się zbyt monotonna.

Końcówka dnia drugiego, to podwójne duńskie uderzenie ponieważ tuż po koncercie Mø, tłum ruszył pod scenę główną gdzie za moment wejść miał Trentemøller z zespołem. Emocje rosły, zapanowała ciemność. Współczuję fotografom, bo oświetlenie z początku choć powodowało wzrost napięcia i ciekawą atmosferę dla nas jako publiczności, to nie ukazywało w pełni postaci na scenie. Zmieniło się to dopiero z czasem kiedy fotografowie już dawno opuścili fosę. Występ zaczął się dynamicznie i liczyłem, że tempo zostanie utrzymane, a ręce pozostaną w górze. Było jednak bardzo zmiennie, co nie znaczy, że nieciekawie. Koncert przygotowany perfekcyjnie zarówno muzycznie jak i technicznie. Świetna wokalistka, która również wielokrotnie wychodziła na „wybieg” dla artystów przed sceną wchodząc z nimi w interakcję podwyższała tylko poziom całego show. Reasumując był to z pewnością godny spektakl na zakończenie drugiego dnia festiwalu.

Dzień 3: Chet Faker rozbija bank!

To co stało się na koncercie Cheta Fakera było co najmniej zdumiewające. Wiedziałem, że to będzie jeden z ważniejszych i ciekawszych koncertów całego festiwalu i troszkę krzywo patrzyłem na umieszczenie Cheta na Agrofert Fresh Stage, tym bardziej, że pierwszego dnia tuż po wejściu na teren wysłuchałem tam koncertu zespołu Kuroma , który kompletnie mnie nie porwał. W związku z tym przyjąłem, że raczej rzadko tam się będę pojawiał. Australijczyk odmienił jednak to miejsce kompletnie. Publiczność była dosłownie wszędzie: pod sceną, obok sceny, na metalowych konstrukcjach/tarasach oraz schodach. Ostatecznie twierdzę, że wybór miejsca był idealny ponieważ musiało to być bardzo miłe uczucie widząc tak szczelnie wypełnioną przestrzeń. Początkowo solo, ale w dalszej części koncertu również w towarzystwie perkusisty i gitarzysty, Chet Faker porwał mnie w naprawdę ciekawą podróż, prezentując przekrojowo utwory z albumu „Built on Glass”.

Nie wszystkie koncerty odbywały się na otwartej przestrzeni. Jedną z zamkniętych lokalizacji była Gong Vitkovice Stage, którą można określić jako amfiteatr zamknięty wewnątrz budynku. Właśnie tam pojawił się kolejny islandzki akcent czyli Ólafur Arnalds. Człowiek, który jest kopalnią talentu, a zarazem maksymalnie skromnym facetem. Aula Gong wypełniona po brzegi (1400 miejsc) i coś z czym rzadko można się spotkać, a mianowicie przez cały koncert nie usłyszałem ani jednej rozmowy podczas koncertu, który można określić jako wulkan ciszy. Cisza jest istotnym elementem muzyki Arnaldsa, która w połączeniu z wizualizacjami wprowadza w zupełnie inny świat. Koncert zdecydowanie zbyt krótki i to jedyny jego minus.

Przyszedł czas na spotkanie z klasykiem. Największe nazwisko na plakacie czyli Robert Plant w towarzystwie Sensational Space Shifters. Nie będę ukrywał, że dla mnie była to raczej okazja do odhaczenia ważnej karty w historii muzyki, jednak nigdy nie byłem wielkim fanem. Podobnie jak nigdy nie katowałem Led Zeppelin choć znam i cenię co zrobili dla muzyki (nie bijcie...). Występ Planta w Ostrawie był ostatnim na trasie co spowodowało, że zrobiło się bardziej emocjonalnie i już na początku obiecano publiczności, że muzycy postarają się zagrać dwa razy lepiej niż zrobili to 8 lat wcześniej. Czy było lepiej, tego nie mogę ocenić, ale z pewnością był to świetny pokaz umiejętności muzycznych i rewelacyjnej formy w jakiej jest Rober Plant mimo tylu lat na scenie. Uwielbiam takie koncerty gdzie szczęka opada pod wrażeniem warsztatu muzyków. To był jeden z takich koncertów. Wielkie ukłony i podziękowania za to co usłyszałem.

Chwilę później byłem już z powrotem pod sceną nr 2 gdzie czekałem na Darkside. Dużo nasłuchałem się o świetnym występie kilkanaście dni wcześniej w Polsce, podczas Open'er Festival w Gdyni. W Ostrawie również nie zawiedli. Duet Nicolasa Jaara i Dave'a Harringtona, grający downtempo zabrał nas w ciemne zakamarki elektroniki pomieszanej z gitarowym, zdecydowanie brudnym brzmieniem. Koncert podobnie jak w przypadku Trentemøller bogaty w różnorodność i również spodziewałem się minimalnie innego tempa. Były momenty, w których ludzie pod sceną w rytmie soczystego basu zmieniali nogę na nogę po to, aby po chwili stojąc w miejscu zamknąć oczy i po prostu oddać się muzyce w najczystszej postaci. Na tym zakończyły się dla mnie interesujące doznania muzyczne przedostatniego dnia Colours of Ostrava 2014.

Ah, zapomniałbym o Bastille. No właśnie, wolałbym zapomnieć o ich występie ponieważ był do bólu przewidywalny. Dodatkowo wokalista, Dan Smith z początku nie popisywał się raczej. Nie mówię tu o fałszach, jednak często urywał końcówki słów co sprawiało wrażenie jakby miał problem z wyciągnięciem więcej energii z głosu. Fanki pod sceną szalały – ja niestety nie. I nie mam absolutnie problemu z Bastille. Kilkanaście dni wcześniej świetnie bawiłem się na ich koncercie, na mniejszej scenie festiwalu Open'er i to był naprawdę udany występ. W Ostrawie zajęli największą scenę i dopiero końcówkę koncertu mogę uznać, za pozytywną. Żeby nie być gołosłownym, po 3-4 pierwszych utworach sporo osób wokół mnie po prostu się wycofało, włącznie z moimi znajomymi.

Dzień 4: pożegnania nadszedł czas...

Ostatni dzień to zmęczenie, satysfakcja i na spokojnie zaplanowane tylko 2 koncerty: John Butler Trio i The National ponieważ trzeba było przygotować się do podróży powrotnej.

John Butler Trio – znałem nazwisko, przeczytałem co nieco, ale na koncert szedłem zdecydowanie zielony. Tym lepiej, bo okazało się, że spotkało mnie po raz kolejny miłe zaskoczenie. Główna scena w pełnym słońcu, a na niej raptem trzech muzyków, którzy rozbujali tłum lepiej niż nie jeden headliner. Muzycznie dużo się działo. Kto by przypuszczał, że podstawowy skład: gitara/wokal, bas i perkusja mogą narobić tyle szumu?! Koncert Butlera zapewnił sporo zabawy ostatniego dnia w kontraście do tych koncertów, które były raczej do wysłuchania aniżeli szaleństwa pod sceną.

Wszystko co dobre szybko się kończy... dlatego przyszedł czas na mój ostatni punkt programu Colours of Ostrava 2014 czyli The National.

The National nie zawodzą. Ich muzyka co prawda nie jest nacechowana wielką, rockową dynamiką, a głos Matta Berningera w wersji studyjnej potrafi ukoić do snu w spokojniejszych utworach, ale koncertowo wypadają bardziej żwawo i nie chodzi tu o skakanie czy robienie fikołków na scenie. Już na wejściu Matt, jak to w swoim stylu wyrzucił kieliszek/kubek z winem w powietrze, które rozlało się na scenie. Widać było, że pozytywny nastrój siedzi w nim od początku. Wino jest w ogóle nieodłącznym towarzyszem tego wokalisty na scenie. Koncert był raczej przekrojowy i mogliśmy usłyszeć zarówno starsze utwory jak i te z ostatniego albumu. Zarówno te spokojne jak „Slow Show” czy wykrzyczany w końcowej partii „Mr. November” podczas, którego Matt Berninger udał na spacer pośród tłumu (panowie ochroniarze mieli sporo roboty z kablem...). Nie wszystkim koncert przypadł do gustu i nie było wielkiego ścisku przed sceną, ale koncert uznaję za jak najbardziej udany i świetnie zakończył tym samym moją przygodę z tegoroczną edycją czeskiego festiwalu.

Podsumowując całość, naprawdę ciężko mi znaleźć słaby element Colours of Ostrava. Dopisała pogoda, ludzie (mnóstwo niesamowitych ludzi!), muzyka i organizacja. Jest to festiwal, na którym może nie spotkamy kilkusettysięcznego tłumu (w tym roku pojawiło się ok. 40 tysięcy osób), ale ma on swój specyficzny urok i naprawdę wysoki poziom, a lokalizacja przenosi nas w zupełnie inny wymiar i nie da się pominąć tego elementu, bo nadaje on świetny charakter całej imprezie.

Obawiam się, że muszę już teraz zagospodarować miejsce w kalendarzu na kolejną edycję i uznać, że Colours of Ostrava zostanie stałym punktem wakacji.

Ahoj Ostrawa – do zobaczenia za rok!

Autor: Przemysław Patyk


źródło:

Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: