Aktualności

01-09-2018-13:00:00

Znane/Nieznane #3: Genesis - ...Calling All Stations...

Okładka albumu

Podziel się na facebooku!

W 1996 roku zespół Genesis stanął przed koniecznością zmierzenia się z ogromnym wyzwaniem. Grupę opuścił Phil Collins, frontman i wokalista, z którego charyzmą i niepowtarzalnym brzmieniem głosu utożsamiane było brzmienie formacji. Rok później, 1 września 1997 roku, ukazał się album „...Calling All Stations...”, który miał być początkiem nowego etapu działalności. Pierwszy album z Rayem Wilsonem, nowym wokalistą, okazał się też ostatnim w dorobku grupy. Po obiecującym, nowym składzie Genesis pozostał tylko jeden dobry, acz niedoceniony album.

Wydawałoby się, że jeśli jakakolwiek grupa muzyków jest predysponowana do przetrwania wielkich kryzysów personalnych, jest to Genesis. Z podobnych tarapatów zwycięsko wyszli już raz, kiedy w 1975 roku decyzję o odejściu z zespołu podjął Peter Gabriel. Obdarzony zaskakująco podobnie brzmiącym głosem Phil Collins, dotychczas pełniący w Genesis rolę wyłącznie perkusisty, dość niespodziewanie przejął także obowiązki głównego wokalisty. W ciągu kolejnych 20 lat wyniósł Genesis na szczyt komercyjnego sukcesu, konsekwentnie reformując styl komponowania i brzmienie zespołu, umiejętnie dostosowując je do wymogów współczesnej branży muzycznej. Ostatnia nagrana z Collinsem płyta, „We Can’t Dance” z 1991 roku, zawiera jeden z najbardziej rozpoznawalnych przebojów w historii grupy, „I Can’t Dance”, nie mający kompletnie nic wspólnego z wczesną, mroczną i progresywną działalnością zespołu.

Historia powtórzyła się w 1996 roku. Po odejściu Phila Collinsa, z oryginalnego składu Genesis pozostali już tylko gitarzysta i basista Mike Rutherford oraz klawiszowiec Tony Banks. Muzycy potrzebowali nowego głosu. Gdy na przesłuchaniu pojawił się Ray Wilson z zespołu Stiltskin, wydarzyło się coś wyjątkowego. Dzień, w którym wziąłem udział w przesłuchaniach do Genesis, był bardzo stresujący. – wspominał później Wilson w materiałach promocyjnych. Samo to, że się ze mną skontaktowali było zaskakujące, ale bycie w studiu osobiście i śpiewanie starych hitów Genesis było wyjątkowym doświadczeniem. Byłem bardzo zdenerwowany. Pod wieloma względami to pomogło mi zaśpiewać te piosenki lepiej i z większym zaangażowaniem. Adrenalina mnie nakręcała.

Trema najwyraźniej pomogła. Gdy Ray przybył pierwszego dnia, był bardzo pewny siebie. – tak wspominał ten dzień Rutherford. Zrobił na nas ogromne wrażenie. Genesis miało nowego wokalistę. Obdarzonego zupełnie innym od Collinsa głosem. Mroczny, bardziej szorstki wokal Wilsona nasuwał naturalne skojarzenia z Peterem Gabrielem. To skłoniło muzyków do powrotu do bardziej klasycznego brzmienia. Kiedy wiedzieliśmy już, z jakim głosem będziemy pracować, popchnęło nas to w bardziej dramatyczną stronę. – kontynuował Mike. Album jest bardziej rockowy i mroczny, bardziej w stylu starego Genesis.

Początkowo wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku. Powstało „...Calling All Stations...”, pierwszy studyjny album Genesis z nowym materiałem od czasu wydanego w 1991 roku „We Can’t Dance”. Muzycy byli usatysfakcjonowani współpracą i osiągniętym efektem. Pierwotny plan zakładał, że to pierwszy z wielu albumów w nowym składzie, a kontrakt podpisany z Wilsonem obejmował co najmniej jeszcze jeden album.

Jesteśmy zadowolony z nowego albumu. – cieszył się Rutherford. Jego stworzenie było trudne – nowy wokalista, nowy perkusista. Ważne, że czujemy, że to płyta Genesis. (...) Dla Tony’ego i mnie, powodem do kontynuowania działalności było przede wszystkim to, że lubimy ze sobą pracować. Nie szukasz zmiany. Ale gdy ona się przydarza, tak jak kiedy odszedł Peter, zamieniasz ją na swoją korzyść. W grę wchodzi nowa siła. Nowy wokalista, nowy perkusista. Wszystko ulega odświeżeniu.

Proces w samych superlatywach opisywał także ten „nowy” - Ray. Praca z Mike’em i Tonym sprawiła mi wiele radości. – opowiadał krótko po premierze. Wiele się od nich nauczyłem, sposobu w jaki podchodzą do komponowania.

„...Calling All Stations” spotkało się z bardzo surowym przyjęciem. Krytycy dosłownie zmasakrowali album w prasie, zarzucając mu brak konkretnego kierunku artystycznego. Zespół stanął niejako w niepewnym rozkroku pomiędzy dwoma, zupełnie różnymi obliczami Genesis z przeszłości. Z jednej strony chciał powrócić do ambitnego art rocka, z drugiej strony nie porzucając elementów popu, by zachować masywną publiczność, którą przyciągnął Phil Collins. Rezultat był niestrawny dla znacznej części fanów.

Album stał się ofiarą krajobrazu w czasach, których się ukazał. Późne lata 90-te były okresem, w którym wielkie zespoły rockowe, obecne na scenie od dziesięcioleci, poddawały się odważnym reformom stylistycznym, by utrzymać się na topie. Genesis, brodzące każdą nogą w innej sadzawce ze wspomnieniami, nie podołało presji wpasowania się w specyficzną, wymagającą sytuację na rynku muzycznym.

W efekcie krytycy i znaczna część odbiorców odrzucili płytę, którą z perspektywy czasu ciężko ocenić negatywnie. Zwłaszcza w oderwaniu od obciążającego kontekstu wcześniejszych, wielkich dokonań zespołu. „...Calling All Stations...” miało być nowym otwarciem, eksperymentalnym badaniem gruntu pod nowe buty wokalisty, poszukiwaniem brzmienia odświeżonej odsłony wielkiego zespołu. I jako takie, sprawdza się znakomicie.

Brzmienie całości w dużej mierze definiuje otwierający, tytułowy utwór. Już pierwsze sekundy utworu to jasna deklaracja: na pierwszym planie będą przesterowane, brudne gitary i mroczne, przygnębiające brzmienie klawiszy.

Otwierająca piosenką miała pokazać naszą gitarową stronę. – opowiadał Mike. Jej melodia świetnie pasuje do głosu Raya. Sam wokalista z kolei tak opisywał ową kompozycję: Moim ulubionym utworem na albumie jest utwór tytułowy. Miał wyjątkową energię, brzmiał dla mnie jak autentyczna piosenka Genesis. Dobrze na niej zaśpiewałem, bardzo lubię tę piosenkę. To miała być „Mama” tego albumu. „Calling All Stations” było w podobny sposób dramatyczne.

W pozostałej części albumu dzieją się naprawdę interesujące rzeczy. „Congo”, jako jeden z trzech singli, poradziło sobie najlepiej na listach przebojów i w UK było przez moment sporym hitem. Tutaj słychać próbę bardzo świadomego nawiązania do charakterystycznego brzmienia Genesis z lat 80-tych. Ray robi co może, by w bardzo wpadających w ucho refrenach, opartych na brzmieniu syntezatorów, zaśpiewać tak podobnie do Phila Collinsa, jak to możliwe. Nie może nie spodobać się zaskakujący, niezwykle przyjemny mostek akustyczny przed trzecim refrenem. To jeden z bardzo nielicznych, ciepłych momentów na płycie.

Powrotem do formy z czasów progresywnego grania jest niemal 8-minutowy „The Dividing Line”. Począwszy od jedynego chyba na albumie interesującego motywu perkusyjnego, poprzez prostą, acz niezwykle klimatyczną progresję akordów podkreśloną bezbłędną produkcją, skończywszy na doskonale wkomponowanym w całość głosie Wilsona, który w tym utworze brzmi tak dobrze, że aż nie sposób sobie wyobrazić, by którykolwiek z jego poprzedników mógł to zaśpiewać lepiej.

Uwagę przykuwają także niebanalne pod względem aranżacyjnym, mocno progresywne „There Must Be Some Other Way” i „One Man’s Fool”. Nie brakuje niestety na albumie także nieco bardziej monotonnych fragmentów, takich jak „Not About Us”. Gitary akustyczne brzmią tu fenomenalnie, ale kompozycja jest bardzo nijaka. Nieco ciekawiej wypada także dosyć spokojne, ale przynajmniej interesujące pod względem melodycznym „Alien Afternoon”, nawiązujące delikatnie do stylistyki reggae.

Krytyczne przyjęcie albumu miało poważne skutki – wskutek małego zainteresowania biletami, odwołano trasę promującą „...Calling All Stations...” po Stanach Zjednoczonych. Trasa po Europie odbyła się zgodnie z planem, a w jej ramach zespół zawitał do Polski, gdzie zagrał 31 stycznia 1998 roku w katowickim Spodku. Na tej trasie jednak przedwcześnie zakończyła się przygoda Raya Wilsona z Genesis, a świat nigdy nie dowiedział się, jak potoczyłaby się dalsza historia zespołu, gdyby nie podjęto decyzji o zawieszeniu działalności.

Roztrząsanie tego, „co by było, gdyby...” dręczyło nie tylko wiernych fanów. Cieszyłem się na nagrywanie kolejnego albumu z nimi – wzdychał Wilson po latach. Wówczas moglibyśmy zacząć cały proces razem, zamiast mnie dołączającego w trakcie i dorzucającego pomysły. Gdybyśmy zaczęli razem, mogłoby być interesująco.

Muzyk tak  w wywiadzie dla „The World of Genesis” w 2001 roku wspominał zakończenie współpracy z Genesis: Czuję małą urazę, ponieważ uważam że nie mieli odwagi tego ciągnąć w chwili, kiedy powinni. Myślę, że „...Calling All Stations...” był dobrym albumem i podobał się wielu ludziom. Oczywiście nie osiągnął takiego sukcesu komercyjnego, jak poprzednie albumy, ale to się nie mogło wydarzyć. Wyobraź sobie zastąpienie Micka Jaggera w Rolling Stones. Chryste, też by na tym ucierpieli. Każdy zespół by ucierpiał, gdy próbujesz zastąpić kogoś takiego jak Bono, Phil Collins czy Mick Jagger. Więc czuję małą urazę, ponieważ mieli konkretne podejście na początku, a potem je zmienili.

Mimo niesmaku po przygodzie z Genesis, Ray Wilson nie porzucił muzyki. Do dziś regularnie grywa koncerty, w tym bardzo wiele w Polsce, która stała się jego domem. Na jesień muzyk zapowiedział serię koncertów po Europie z okazji swoich 50-tych urodzin. Oczywiście będzie go można usłyszeć także Polsce. Bilety oraz informacje o koncertach są dostępne tutaj.

Tracklista:

1. „Calling All Stations”
2. „Congo”
3. „Shipwrecked”
4. „Alien Afternoon”
5. „Not About Us”
6. „If That’s What You Need”
7. „The Dividing Line”
8. „Uncertain Weather”
9. „Small Talk”
10. „There Must Be Some Other Way”
11. „One Man’s Fool”

źródło: Tymoteusz Kociński dla Koncertomania.pl
01-09-2018-13:00:00

Podziel się na facebooku!