Aktualności

20-01-2011-02:43:54

Bruce Springsteen - "London Calling: Live in Hyde Park"

Udostępnij! Tweetnij!

Mówią, że starość nie radość. Po obejrzeniu koncertu Bruce'a Springsteena w Londynie, nie mogę się doczekać, by mieć 60 lat.

W ramach noworocznych postanowień zawsze robię listę, wykonawców, których w danym roku chcę zobaczyć na żywo. W 2009 roku w top 3 znalazł się Bruce Spirngsteen, niestety nie dane mi było wywiązać się z postanowienia. Albo grał w terminie, który był dla mnie wykluczony, albo w jakichś nieprzyjaznych finansowo krajach typu Norwegia. Po obejrzeniu "London Calling: Live in Hyde Park" myślę, że trzeba było się jednak szarpnąć na tę Skandynawię.

Od razu powiem, że wielką fanką Bossa nie jestem. Owszem lubię, cenię, ale żeby po nocach nie spać przed premierą każdej kolejnej płyty, to już nie bardzo. Jakoś jednak przeczuwałam, że pomimo wieku na żywo facet jest niesamowity. Jego nowe DVD pokazuje, że kobieca intuicja mnie nie zawiodła. Od pierwszych taktów otwierającego "London Calling" (bardzo ładny gest w stronę londyńczyków) zachwyca zaangażowanie i entuzjazm Amerykanina. Widać nie tylko, że urodził się w USA, ale przede wszystkim po to, by grać rock and rolla (z domieszką bluesa i folku). Jemu się naprawdę chcę i naprawdę sprawia mu radość. Pasja i emocje, które wkłada w wykonanie absolutnie każdej piosenki są nie dość, że godne podziwu, to jeszcze zaraźliwe. Znienawidzony przeze mnie utwór "Working on a Dream" na żywo okazuje się muzycznym cudem, a podśpiewując z Bossem słowa refrenu wierzyłam w nie nie mniej niż on sam. Bruce w jednym numerze daje z siebie tyle, co jego imiennik Willis w co najmniej dwóch "Szklanych pułapkach". I nie chodzi tylko o jakąś duchową energię, ale też czysto fizyczny wysiłek, czego dowodem przepocona do cna koszula artysty. Gigantyczny tłum zgromadzony w stolicy Anglii za wszystko odwdzięcza się chóralnym śpiewem (przyprawiające o dreszcze "Outlaw Pete", fenomenalne "Waitin' on a Sunny Day" z "gościnnym" udziałem kilkuletniego fana, niezawodne "Born to Run", zwalające z nóg "Dancing in the Dark").

Mogłabym się tak rozpływać w zachwytach bez końca (cóż, mam słabość do dziarski staruszków), dodając, że Springsteen często schodzi do publiczności, podryguje, rzuca gitarami, gra na harmonijce, nie można jednak zapomnieć o towarzyszącym wokaliście członkom E Street Band, dzięki którym kawałki brzmią tak żywiołowo, organicznie i bogato (moje największe uznanie zdobył saksofonista, Clarence Clementos).

Trzeba jednak zaznaczyć, że dla przeciętnego odbiorcy, który miłością bezgraniczną i uwielbieniem Springsteena nie darzy, relacja z Hyde Parku może w pewnym momencie okazać się nieco nudna. Scena jest klasyczna i pozbawiona jakichkolwiek dekoracji. Sam wokalista (i jego kapela) nie oferują też żadnych fajerwerków czy wizualnych atrakcji, poza - oczywiście - wciąż zgrabnym kręceniem biodrami w wykonaniu Bossa czy drobnym synchronicznym machaniem gitarami. Samo brzmienie też raczej lekko przybrudzone, jakby celowo niedoskonałe a nie jak to ostatnio jest w zwyczaju wysterylizowane w studiu.

Kto więc spodziewa się cudów techniki, niech lepiej poszuka innych wydawnictw, kto jednak chce się przekonać, co znaczy mieć rock and rolla we krwi, koniecznie powinien zobaczyć w akcji Bruce'a Springsteena, chociażby na ekranie telewizora.


Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: