Aktualności

07-02-2011-02:07:20

Tom Jones - "Praise & Blame"

Udostępnij! Tweetnij!

Sir Tom Jones po blisko 50 latach na scenie nie przestaje zaskakiwać. Mile zaskakiwać.

Głos wciąż potężny jak dzwon, a artysta wiecznie niezaspokojony. Wydawać by się mogło, że gdy sprzedało się ponad 150 milionów płyt, zagrało tysiące koncertów, spędziło niejedną upojną noc w objęciach pięknych kobiet to niewiele powinno się chcieć. Zwłaszcza, kiedy ma się 70 lat. Na miejscu Jonesa wielu zapewne zdecydowałoby się na emeryturę o bardzo wysokim standardzie, od czasu do czasu, zaszczycając swoją arystokratyczną osobą jakąś imprezę. Walijczyk jednak wciąż szuka nowych sposobów na wypowiedzenie się przez muzykę i znajduje je. Znajduje też odpowiednich wspólników do realizacji swoich pomysłów.

Tym razem sir Tom nie wybrał współczesnego popu, soulu, rocka czy country. Zdecydował się na stare, powolne bluesy, dudniące tak, jakby nagrano je w jakiejś stodole na starodawnym sprzęcie (Dylanowski "What Good Am Ie") oraz bardziej energetyczne ("Strange Things", "Burning Hell" Johna Lee Hookera). Są momenty rockandrollowe niczym z początków lat 60., ozdobione partiami Hammondów przez Bookera T. Jonesa i jadowitą gitarą drugiej obok sir Toma głównej postaci, Ethana Johnsa. Słyszymy przeróbki mało znanych (może poza zamieszczonym na niedawnym wydawnictwie Johnny'ego Casha "Ain't No Grave") songów gospel, podane przystępnie, bez zadęcia, przesadnej afektacji, wokalnych szarż, z fajnie wykorzystanym banjo ("Did Trouble Me") i chórkami.

"Praise & Blame" to płyta spójna, przemyślana, nie nużąca. Tom Jones wypada przekonująco w takiej, zapewne dla wielu zaskakującej estetyce, która przecież była mu bliska zanim został wielką gwiazdą. Jeśli to miał być hołd dla dawnych czasów, udał się świetnie. Sir Tomowi należą się za niego wyłącznie pochwały.


Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: