Aktualności

20-06-2014-14:19:59

Body Count - "Manslaughter"

Udostępnij! Tweetnij!

Body Count są bezwzględni niczym Tommy Lee Jones w "Ściganym" i nieobliczalni jak Michael Douglas w "Upadku".

Kilka lat temu Henry Rollins powiedział, że współczesne zespoły rockowe/metalowe nie mają w sobie gniewu. Młodzież na nic nie jest wściekła. Wydawało mi się, że trochę przesadza, dopóki nie usłyszałam "Manslaughter" Body Count.

Ice-T zapowiadał, że będzie to brutalny album i nie kłamał. To album z kategorii "jeńców nie bierzemy". Body Count się nie opier...nicza i od początku do końca atakuje bezlitosnymi ciosami. Strzał za strzałem, kopniak za kopniakiem. Tyle wkur**nia, ile znajdziemy na tej płycie, starczyłoby na obdarowanie wszystkich zespołów, które powstały w XXI wieku. Ice-T i reszta wściekli są na niemal wszystko. Na kobiety, facetów, którzy nie są facetami, biedę, Ophrę, rząd, obiboków, internet. Kwintesencją jest "Institutionalized 2014", gdzie podmiot liryczny po prostu ma ochotę "pozabijać jakichś skur**synów na X-boksie". Frustracja i złość wylewają się każdym porem ciał muzyków. Słychać to nie tylko w pełnych pasji wrzaskach Ice'a, ale i piłujących riffach, galopującej perkusji i tnącym, głębokim basie. Muzycznie mamy do czynienia z soczystym, rozpędzonym thrashem z punkowymi i hardcore'owymi elementami. Gęste brzmienia, mnóstwo dźwiękowego chłostania i boksowania. Żadnych kompromisów, negocjacji z terrorystami. Płyta zasilana metalowym paliwem i rapowym koksem. Pełnokrwiste mięsko.

Ice-T i jego kumple wracają w znakomitym stylu. Po umiarkowanie udanym "Murder 4 Hire" czeka nas metalowa furia w postaci "Manslaughter". Krótko mówiąc, Michael Douglas w "Upadku" wydaje się zrelaksowany niczym Koleś z "Big Lebowski", w porównaniu z tym, co przeżywają panowie z Body Count.


Udostępnij! Tweetnij!

TAGI: