Recenzja
Jula - "Na krawędzi"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Nauczony latami doświadczeń, włączając kolejny album z muzyką pop-rockową w wykonaniu młodej polskiej wokalistki, nie mam żadnych oczekiwań. Może poza jednym. Po prostu przesłuchać całość bez zgrzytania zębów i łapania się za głowę z pytaniem - czy ja tego słucham za karę?
Do "Na krawędzi" podszedłem dokładnie tak samo. Julę kojarzyłem tylko z megahitu "Za każdym razem", który już od kilku długich tygodni regularnie proponują nam rodzime stacje radiowe i telewizyjne. Niby trochę w stylu Ewy Farny, ale na poziomie, bez wątpienia. I na dobrą sprawę, za cały album można by wystawić taką cenzurkę. Nie jest to wydawnictwo przesadnie odważne, hiperodkrywcze, zachwycające maestrią instrumentalistów czy głębią w tekstach. Te ostatnie trącą banałem, ale z drugiej strony, skoro opisują proste, codziennie, zwykłe uczucia i mogą się z nimi identyfikować tysiące słuchaczy, to czy to jest wada? Chyba nie. Bo przecież po płytę Juli nie sięgną fascynaci twórczości PJ Harvey czy Nosowskiej, lecz raczej odbiorcy telewizyjnej VIVY i Radia Eska. I jeśli spojrzymy na longplay pod tym kątem, mamy pop bijący na głowę to, co robiła Gosia Andrzejewicz i z tekstami o stokroć lepszymi od takiej Ke$hy na przykład. Jula jest autentyczna, bezpośrednia, zawieszona pomiędzy zbuntowaną nastolatką, a świadomą swoich potrzeb i uczuć młodą kobietą. Nie sili się na za trudne wokalizy, nie wymaga od producentów przesadnego eksperymentowania. I co najważniejsze przygotowała materiał, który chociażby ze względu na długość, nie męczy słuchacza. Jak na polski pop dla komercyjnych rozgłośni, to już naprawdę bardzo, bardzo dużo.