Aktualności

14-08-2015-19:03:39

Off Festival 2015 - relacja

Udostępnij! Tweetnij!

Off Festival 2015, 7-9 sierpnia, Dolina Trzech Stawów, Katowice

Pamiętam czasy, gdy aby posłuchać tego, co świeże i ciekawe trzeba było spakować plecak i wyruszyć do „lepszego świata”, na Roskilde, Hurricane czy inny zagraniczny festiwal. Tam, spacerując między scenami, chłonąc muzykę i obserwując tubylców, dla których takie wyjazdy były chlebem powszednim każdego lata, myślałem jak fajnie by było, gdyby w Polsce pojawiły się wreszcie festiwale muzyczne z prawdziwego zdarzenia.

Dziś, kilkanaście lat po tamtych wojażach, festiwalowa rzeczywistość w Polsce jest zupełnie inna. Niemal każdy letni weekend można spędzić na muzycznej imprezie, na której zawsze pojawi się coś godnego uwagi, a festiwale takie, jak Opener, Off czy Audioriver na stałe weszły do kalendarza imprez wielu fanów muzyki, nie tylko z Polski. Dziesiąte edycje, które w tym roku zorganizowały dwa ostatnie ze wspomnianej trójki to już znak, że festiwale okrzepły, mają swoich wiernych fanów i na tyle duże zaplecze organizacyjno – finansowe, że nie trzeba martwić się o ich przyszłość.

Obserwując obie imprezy mam wrażenie, że fani to element charakterystyczny każdej z nich – nie jedzie się na jakiś zespół, jedzie na festiwal. To kolejny znak, że dana impreza wrosła już na tyle mocno w świadomość odbiorców muzyki, że można w ciemno, ufając wyborom osób, odpowiedzialnych za dobór artystów kupić bilet i szykować się do kolejnej edycji. Wszak wielu z zagranicznych gigantów sprzedaje swoje karnety jeszcze przed jakimkolwiek ogłoszeniem składu, ewentualnie podając zaledwie kilka z wielu nazw. Liczy się, poza muzyką, atmosfera która w Katowicach nie zawodzi.

Kluczem do zrozumienia owej atmosfery są słowa „różnorodność” oraz „interesujący”. Rozrzut stylistyczny jest naprawdę niesamowity. To też coś, co łączy ten festiwal z gigantami, wspomnianymi powyżej. Bo gdy na Roskilde z koncertu Erykah Badu poszedłem na Slayera, tak na Offie z Sun Ra Arkestra, grającego znakomity jazz podążyłem na Dillinger Escape Plan, którzy swoim pełnym energii i mocy koncertem może nie dosłownie, ale na pewno w przenośni roznieśli główną festiwalową scenę. Dlatego próba wymyślenia jakiegoś profilu muzycznego dla tej imprezy nie odniesie pożądanego skutku. Bo czym właściwie jest „Off”? Dla mnie dziś to raczej pewien drogowskaz, który należy traktować nie do końca dosłownie. Oczywiście, nie spotkamy tu gwiazd z okładek kolorowych magazynów, nie zagra dla nas Nicki Minaj (jak na tegorocznym Roskilde), ale z drugiej strony czy każdy, kto sprzedaje choćby 17 sztuk swojego albumu (jak zespół Nagrobki) jest już zespołem „komercyjnym”, bo zarabia na swojej twórczości. Dlatego chyba szukanie definicji dla offowości nie ma sensu.

Nie ma też chyba sensu wymieniać wszystkich koncertów i rozwodzić się nad nimi – choćby dlatego, że jeśli byłaś/byłeś na Offie, może wybierałaś/wybierałeś inne muzyczne ścieżki, niż ja. Ale o kilku na pewno warto napisać. Wspomniałem już Sun Ra Arkestra i DEP – drugi z tych koncertów to dla mnie jeden z kandydatów do sztuki festiwalu. Innym kandydatem jest koncert Buffalo Daughter – japońskie trio oczarowało mnie swoją wciągającą muzyką, którą tworzyły elektroniczne plamy, nakładane na siebie gitarowe tekstury, wokalizy i po prostu dobre melodie. Ten koncert odbył się z boku, na scenie eksperymentalnej i dla takich sztuk warto zajrzeć tam, gdzie większość raczej nie zagląda.

Choć oczywiście Off to nie tylko „małe” zespoły, ale i gwiazdy. Brawa należą się organizatorom za zaproszenie Patti Smith, na której twórczości wychowały się całe rzesze późniejszych wielkich, nawet tych, którzy z kategorii „indie” przeszli do „mainstreamu”, jak choćby Michael Stipe, wokalista R.E.M.. Wspominam o nim również dlatego, że Stipe wielokrotnie mówił o płycie „Horses”, którą Patti wykonuje podczas tegorocznej trasy w całości, jako o albumie, który odmienił jego życie. „Horses” usłyszeliśmy łącznie z bonusem, który pojawiał się na reedycjach albumu, czyli mocnej wersji „My Generation” The Who na koniec. Artystka nie ograniczyła się wyłącznie do odegrania piosenek – jej koncert był swoistym antywojennym spektaklem, gdy przypominała o ofiarach bomby atomowej w Nagasaki, czy pokoleniowym credo, gdy rwała struny od gitary krzycząc, że rock and roll jest bronią jej pokolenia. To był show, godny headlinera całej imprezy.

Dzień wcześniej na dużej scenie główną gwiazdą była formacja Ride. Reaktywowana po długiej przerwie zagrała znakomity, wspomnieniowy koncert. Od pierwszych dźwięków „Leave Them All Behind” mieliśmy do czynienia z shoegaze'owym atakiem gitar, a co najważniejsze – panowie z Ride udowodnili, że nie są podstarzałym rockmanami, odcinającymi kupony od dawnej popularności, ale mają w sobie werwę, godną młodzieniaszków. Ponadgodzinny show na który złożyło się kilkanaście piosenek pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie. I nadzieję, że zespół nie każe na siebie znów czekać ponad 20 lat.

Idąc dalej „gwiazdorskim” tropem - pierwszego dnia główną scenę opanowała grupa The Residents. Bardzo byłem ciekaw jej koncertu, a właściwie performance, bo to chyba bardziej odpowiednie słowo. Trzech muzyków w demonicznych maskach zaprezentowało show, na który składały się: muzyka, wizualizacje i odtwarzane z taśmy między utworami kolejne fragmenty narracji, mającej wprowadzać nas w klimat całej opowieści. Czy to dobry wybór na zakończenie festiwalowego dnia na dużej scenie? Może lepiej The Residents sprawdziliby się na scenie Trójki, pod namiotem, gdzie z pewnością można by było bardziej skupić się na treściach, płynących ze sceny.

W kategorii „gwiazda, która za moment zabłyśnie pełnym blaskiem” dostaliśmy koncert Algiers – znakomity i bardzo energetyczny a z drugiej strony przekazujący zaangażowane treści. Mógłbym w tym momencie wymieniać inspiracje zespołu, z których, w czym nie ma nic dziwnego, wynika fascynacja całą rzeszą nurtów, obecnych w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w muzyce rozrywkowej, ale po co – poszukajcie sami i posłuchajcie. Warto!

Co jeszcze? Mrocznie było na show (bo to chyba lepsze słowo, niż „koncert”) Sunn O))), tanecznie na Songhoy Blues, przyjemnie na Susanne Sundfor, metalowo na Decapitated. I tak dalej i tak dalej – mnogość stylów i koncertów, okraszona upalną pogodą.

A z akcentów pozamuzycznych? Bardzo dobrze prezentowało się festiwalowe miasteczko – od stoisk niezależnych wytwórni i sklepów z mnóstwem ciekawej muzyki, przez standy z niebanalnymi ubraniami po strefę gastro. Pamiętam „stare” offy, na których jedzenie było ograniczone do festynowego wyboru między kiełbasą a bigosem. Dziś to na szczęście przeszłość i głodni festiwalowicze mogli spokojnie napełnić żołądki nieco bardziej „wyrafinowanymi” potrawami. Nie zabrakło też picia, a miłym gestem był wybór alkoholi wybiegający poza niezbyt smaczne piwo jednego ze sponsorów. I dobrze, bo cydr okazał się być znacznie lepszym rozwiązaniem w te gorące wieczory.

To była bardzo udana edycja Offa. Niektórzy narzekali, że mało gwiazd, że line-up nie taki. Ale przecież na tym festiwalu najfajniejsze są właśnie wędrówki między scenami i słuchanie tego, co świeże i zaskakujące! Ja w każdym razie już rezerwuję czas w sierpniu 2016 na kolejną wycieczkę do Katowic! I siadam do słuchania tegorocznych offowych odkryć.

Marcin Bąkiewicz



źródło: www.koncertomania.pl

Udostępnij! Tweetnij!