Recenzja

29-09-2015-21:20:43

Lana Del Rey - "Honeymoon"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Powiedzieć, że nie czekałam na nową płytę Lany Del Rey z wypiekami na twarzy jest sporym niedowiedzeniem. Może dlatego "Honeymoon" mnie ujęło.

Fani wokalistki mogą poczuć się nieco rozczarowani. Z całego arsenału, jakim władała Lana Del Rey, został tak naprawdę klimat. Nie ma tu dekadenckich przebojów, zmysłowych refrenów, nawet odrobiny rockowej drapieżności. Wszystko jest do bólu stonowane, delikatne, kruche, ulotne, spokojne i jedynie spowite dobrze znaną duszną, nieco mroczną atmosferą. Spotkałam się z opiniami, że "Honeymoon" usypia. Owszem może, acz według mnie jest nieco inaczej. Amerykanka przez cały album brzmi, jakby dopiero co się obudziła. Te piosenki to muzyczny odpowiednik leniwego przeciągania się w łóżku. Gdzieś pomiędzy nocą a dniem. Snujące się, pozbawione jakiejkolwiek energii.

Radiowcy raczej nie będą zachwyceni (chyba, że ci pracujący na nocnych zmianach), trudno bowiem wyłuskać z tego krążka piosenkę na playlistę. Nie dość, że każda jest do siebie szalenie podobna, to jeszcze ich niespieszność, eteryczność są wyjątkowo nieradiowe. Jeśli jednak zaakceptujemy, że Lana Del Rey tym razem nie chciała nagrywać przebojów, okaże się, że jej nowego albumu słucha się zadziwiająco dobrze. Trochę nawet imponuje, że wokalistka pozostała sobą, nie siląc się na potencjalne hity. Nagrała longplay, który nawet jeśli się podoba, jest tak ulotny i senny, że długo w naszych sercach i głowach nie zagości.

"Honeymoon" może umilić jesienną szarugę, może utulić i może skłonić do refleksji, że Lana Del Rey byłaby znacznie lepszą kandydatką do wykonania piosenki do nowego Bonda niż Sam Smith. Jej nowym kawałkom brakuje dynamiki, dramaturgii, ale tak naprawdę każdy z tych utworów "napompowany" wielkim refrenem, wzbogacony silnymi emocjami i uszlachetniony jeszcze bardziej hollywoodzkimi aranżacjami, byłby pięknym, seksownym, porywającym przebojem dla 007.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!