Recenzja
Dead Can Dance - Dyonysus
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Ocena:

Wielbiciele talentu Lisy Gerrard i Brendana Perry sześć lat siedzieli jak na szpilkach, aby usłyszeć pierwsze dźwięki nowego albumu Dead Can Dance. 2 listopada 2018 roku ukazał się „Dyonysus” – pierwszy w historii zespołu album koncepcyjny, który tematycznie poświęcony jest helleńskiemu bogu rozpusty i rozpasania, rogatemu Dionizosowi.
Poprzednik „Dyonysusa”, wydany w 2012 roku „Anastasis”, pomimo wprowadzenia nieco lżejszej, wręcz momentami popowej stylistyki mógł jawić się wiernym słuchaczom zespołu, jako powrót do korzeni – klimatycznego konglomeratu dźwięków z całego świata, podlanego świetnymi melodiami oraz wyrazistym wokalem Lisy. Jeżeli ktoś liczył wraz z „Dyonysusem” na stare, dobre Dead Can Dance to ryzykuje bezlitosne rozczarowanie.
Nieco ponad pół godziny muzyki i sporadyczne partie wokalne to nie moja bajka. Zespół nie jest w stanie wykrzesać z siebie także chwytliwych, wpadających w ucho melodii, do jakich przyzwyczaił nas na swoich poprzednich wydawnictwach. Powiem więcej – jest to najsłabszy album w dyskografii Dead Can Dance.
Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale wybitnie przestrzenna produkcja i bogate instrumentarium muzyczne przenoszące nas w barwny świat greckich bachanaliów to za mało. Zaledwie dwa monumentalne utwory składające się na muzyczną zawartość „Dyonysusa” („ACT I” oraz „ACT II”, de facto złożone każdy z kilku odrębnych) to nie jest Dead Can Dance, jakie cenię i lubię. „The Mountain”, utwór, który promuje ten album także niczym nie zachwyca. Monotonna jazda w rytm irytującej kobzy i jęczących wokaliz.
Może niepotrzebnie doczytałem także, że sam Perry uzasadniał brak konkretnych partii wokalnych faktem, iż album ma być wiernym odzwierciedleniem muzyki owych czasów, a w tejże dominowały partie chóralne. O ile doceniam pietyzm Brendana, to mam nieodparte wrażenie, że „Dyonysus” jest po prostu jego osobistym dziełem – Lisy tu po prostu nie czuć.
Te 36 minut przebywania pośród satyrów i cyprysów to dla mnie osobiście zbyt monotonna podróż muzyczna. I nie ratuje tutaj sytuacji fakt, iż zespół starał się, aby utwory były w miarę zróżnicowane – „ACT I” jest bardziej dynamiczny, podczas gdy „ACT II” to jakby wyciszenie emocji po pierwszym.
Brendan Perry pochwalił się, że instrumentarium pomocne w skomponowaniu „Dyonysusa” gromadził przeszło 2 lata. I co z tego, skoro finalnie otrzymaliśmy zestaw dźwięków strawny chyba tylko dla nawiedzonych fanów DCD.
Jakkolwiek pieczołowicie zaaranżowany i wydany (piękna okładka i bogaty inlet) „Dyonysus” równie dobrze mógłby być sprzedawany na lokalnym rynku przez Cygana udającego Greka, za 5 zł od płytki – jest to w moich uszach pozbawiony duszy i „tego czegoś” ludowy podkład muzyczny. Monotonny przerost formy nad treścią. Jestem na nie.
Lista utworów:
- 1. Sea Borne00:06:44
- 2. Liberator of Minds00:05:20
- 3. Dance of the Bacchantes00:04:35
ACT I
- 1. The Mountain00:05:34
- 2. The Invocation00:04:56
- 3. The Forest00:05:04
- 4. Psychopomp00:03:53
ACT II
autor: Maciej Chrościelewski / koncertomania.pl
Aktualności