Recenzja

02-05-2009-13:28:45

The Pussycat Dolls - "Doll Domination"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Patrząc na listę producentów i gości, którzy pomogli kociakom nagrać "Doll Domination", czarno na białym widać wielki budżet zainwestowany w ten produkt. Lepszą inwestycją byłoby wysłanie dziewczyn na lekcję śpiewu.

Czego by nie mówić o debiutanckim albumie dowodzonej przez Nicole Scherzinger formacji, miał on w sobie ogromny potencjał komercyjny i prawdziwe zatrzęsienie genialnie dobranych produkcji. Idealnie zakrywały one wszelkie wokalne braki dziewczyn, które tym razem zostały brutalnie obnażone. "Doll Domination" miało w zamyśle na zawsze zapewnić formacji pozycję w ścisłym czubie popowych girlsbandów, tymczasem może się okazać kluczem do zamknięcia ich w panteonie gwiazdek jednej płyty.

Płyta, na którą w wersji deluxe trafiło aż dwadzieścia pięć nagrań, irytuje i męczy od... drugiego kawałka. Singlowy hit "When I Grow Up" na tle reszty broni się całkiem nieźle, to porcja przyjemnego, wpadającego w ucho popu. Dalej nie pomagają ani uznani producenci (Timabaland obecny aż w czterech numerach, Ne-Yo, Rodney Jerkins, Pollow da Don), ani goście (Missy Elliott, Snoop Dogg, R. Kelly), bo chyba nie ma takiego podkładu, którego dziewczętom nie udałoby się sknocić i dobrego "featuringu", którego nie umiałaby zatrzeć swoimi popisami. Dziewczyny? To w sumie za dużo powiedziane. The Pussycat Dolls to tak naprawdę 90 procent Nicole, 5 procent Melody i w pozostała trójka w ostatnich 5 procentach. Trójka potrzebna chyba tylko do sesji zdjęciowych, które w sumie i tak są polem do popisu dla mistrzów Photoshopa.

Mało w tej recenzji zdań dotyczących samej muzyki? Zgoda, przede wszystkim dlatego, że nie bardzo jest o czym pisać. "Doll Domination" to bardzo słaba, nudna, pozbawiona choćby krztyny polotu płyta, której nie można z czystym sumieniem polecić nikomu. Żal jedynie części beatów, które ktoś bardziej utalentowany mógłby z klasą wykorzystać.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!