Recenzja

03-06-2009-20:59:09

Green Day - "21st Century Breakdown"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Ściemniacz z tego Billego Joe Armstronga. Śpiewa, że nie chce żyć w nowoczesnym świecie i myśli, że mu uwierzę. Nie wierzę. Ale nową płytę Green Day polecam. Zwłaszcza tym, którzy lubią słodkie melodie pomieszane z solidnym rockowym graniem.

Green Day i koncepcyjna płyta trwająca prawie 70 minut?! Jak dowiedziałem się o tym przed przesłuchaniem sądziłem, że w połowie zacznę się nudzić. Nic z tego. Panowie pokazali, że umieją przykuć uwagę odbiorcy, wprawić go w romantyczny nastrój i sprawić, że przybywa mu energii. Nie ma tu niczego, co nie byłoby na obecne na wcześniejszych produkcjach tria, ale przecież Green Day nie należy do tych, którzy dokonują drastycznych stylistycznych niespodzianek. Wiadomo było, że będą chwytliwe, proste, rockowe, poprockowe piosenki, z których co najmniej połowa nadaje się na single. Przez trzy lata muzycy z taką pedanterią dopieścili kawałki, że trudno się do czegoś przyczepić. Mają wspaniałe wyczucie melodii, wiedzą, kiedy posłodzić, a kiedy przyłoić. Romantycznej słodyczy jest tak dużo, że starczyłoby jej do zapełnienia sporej cukierni. Szczęśliwie od tego lukru nie robi się niedobrze. Słychać, że muzyka popowa i rockowa z lat 50., 60. i 70. jest Amerykanom bliska i że wzięli z niej wiele. Melodyjne zaśpiewy słychać w każdej piosence. Słodycz czasem miesza się z rockowym ogniem ("?Viva La Gloria!", "Before The Lobotomy", "21 Guns") i wypada to przekonująco. Bywa, że ogień obywa się bez słodyczy (np. "Horseshoes And Handgrenades") z równie dobrym skutkiem. Ozdobniki w postaci smyczków czy fortepianu (na nim Jason Freese, brat słynniejszego Josha), sztuczki z efektami wokalnymi, dodają kolorytu i posmaku retro. Świetny jest "Peacemaker". Gdyby kręcili remake serialu "Crime Story" mógłby godnie zastąpić w czołówce "Runaway" Del Shannona. Perypetie Glorii i Christiana, połączone z obrazkami w estetyce graffiti są niczym miłosna historia sprzed paru dekad zaadaptowana przez Armstronga do czasów współczesnych. Dziś Amerykanie pewnie oglądają takie opowieści na komputerach bądź plazmowych telewizorach, a nie siedząc w kabriolecie, w kinie na otwartym powietrzu, obściskując na tylnym siedzeniu ukochane dziewczę.

Płyta nie poraziła tak mocno, jak "American Idiot", ale z pewnością zasługuje na wysokie oceny, które otrzymuje. Choćby za tę fajną energię, która z niej bije. Taki album warto mieć pod ręką, gdy pada się na pysk, nic się nie udaje, na nic nie ma się siły. Jedno przesłuchanie i samopoczucie powinno się poprawić. W kilkunastu krajach myśleli chyba podobnie skoro album zadebiutował na szczytach notowań. I ja mam Armstrongowi uwierzyć, że nie chce żyć w nowoczesnym świecie?

Podziel się na facebooku! Tweetnij!