Recenzja
Kid Cudi - "Man on the Moon: The End of Day"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Nazywanie muzyki Kid Cudiego hip-hopem nie jest do końca fortunne. Tak naprawdę twórczość tego 25-latka wymyka się bowiem wszelkim klasyfikacjom.
Owszem - rapu jest sporo a część bitów to najczystszej wody mainstreamowy hip-hop niczym na płytach jego kolegów Jay-Z, Commona oraz Snoop Dogga. Tyle, że w ślad za nimi idą electro-pop świeżej nowojorskiej fali (MGMT, Ratatat), kosmiczny soul i elementy rocka. "Man on the Moon: The End of Day to jak podróż po wielkim mieście, które dotąd widzieliśmy jedynie na pocztówkach. Na każdym kroku czekają nas niespodzianki, zaułki, w które zapuszczamy się bez względu na czające się niebezpieczeństwo.
Przewodnikiem w tej podróży jest Common, którego Cudi zatrudnił jako narratora. Panów łączy podobna wrażliwość i pewien naiwny idealizm, na szczęście nie tak łzawo-ekstrawertyczny jak u Kanye Westa. Jakim raperem jest gospodarz? Hmm - raperem co najwyżej dobrym, ale performerem, który łączy różne muzyczne światy - bardzo dobrym. Nie można się przy nim nudzić, a to już dużo.
Ktoś określił "Man on the Moon: The End of Day" psychodelicznym hip-popem. Jakkolwiek głupio brzmi ten termin, całkiem nieźle oddaje klimat płyty. Mocna premiera, intrygujący debiut, który dowodzi, że do takich osób jak Kid Cudi rzeczywiście może należeć przyszłość muzyki popularnej.