Recenzja

08-08-2010-09:43:18

Emmanuelle Seigner - "Dingue"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Śpiewać każdy może, ale nie każdy powinien. W tej właśnie grupie niestety znajduje się Emmanuelle Seigner. Niestety, bowiem gwiazda kina postanowiła wydać solowy album.

O tym, że piękna Francuzka nie ma najlepszego głosu wiadomo nie od dziś (wydała już płytę z Ultra Orange). Umówmy się jednak, w muzyce rozrywkowej nie zawsze liczą się wokalne umiejętności. Wystarczy mieć dobry pomysł, zamaskować braki stylem, zauroczyć klimatem, porwać melodiami, zaskoczyć aranżacjami. Niestety na debiucie żony Romana Polańskiego brakuje każdego z wymienionych wyżej elementów (poza mężem). Aktorka nie wie, czy chce być radosną trzpiotką z mikrofonem czy może pogrążoną w psychodelicznej melancholii artystką. To próbuje uraczyć nas subtelnym french touch, to bawić nieśmiałym folkiem. Raz elektronicznie, raz bardziej akustycznie, organicznie, nierzadko z bezsensownie wplecionymi smykami.

W eklektyzmie oczywiście nie ma nic złego, pod warunkiem, ze nie stanowi on zupełnie przypadkowego zbioru słabych piosenek. W tym bowiem największy problem. Kompozycje na "Dingue" są nijakie, bezpłciowe i pomimo zapewnień gwiazdy zupełnie niezmysłowe. Nawet szeptanka z Iggy Popem i dialog z Polańskim na niewiele się zdały. Najbardziej ponętną rzeczą pozostaje zdjęcie na okładce. Całość jest najzwyczajniej nudna a w niektórych przypadkach również irytująco infantylna. Żaden z utworów nie zostaje w głowie choćby na chwilę.

Seigner ma pewien muzyczny potencjał, ale raczej nie powinna go realizować sama. Jej mariaż z Ultra Orange był całkiem udany. Tam słabiutki głosik skontrastowany z gitarowym brudem stawał się seksowny, a warsztatowe niedostatki skutecznie przykrywał rockowy hałas. No i kilka niezłych melodii można było znaleźć. Na "Dingue" "talent" Emmanuelle został brutalnie obnażony.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!