Recenzja

29-01-2012-15:31:05

Andrea Corr - "Lifelines"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Odwagi tej pani nie można odmówić. Urody, talentu i głosu też nie.

Andrea Corr znana z irlandzkiej grupy The Corrs postanowiła nagrać płytę z coverami. Rzecz niby banalna i kojarząca się z łatwym zarobkiem, ale nie w przypadku "Lifelines". Artystka nie bała się bowiem sięgnąć po utwory The Velvet Underground, Jona Andersona i Vangelisa czy Johna Lennona. Co więcej, chociaż wraz z rodzeństwem potrafiła nagrywać wielkie hity, tu postawiła na klimat, trochę melancholijny, czasem rozmarzony, szlachetny. Do wybranych piosenek podeszła z dużym szacunkiem, dodając jednak bardzo dużo od siebie. W ten sposób powstał zarazem różnorodny, a jednak spójny zestaw. Mamy bowiem amerykańsko-folkowe "Pale Blue Eyes", orientalne, skądinąd zaskakująco udane, "State Of Independence" czy bardzo corrsowe i najbardziej popowe w zestawie "Tinseltown In The Rain". Numery zaaranżowane są organicznie, ze smakiem, subtelnie, ale i na bogato - rozmaite gitary, klawisze, wiolonczele, a w chórkach Sinéad O'Connor i Brian Eno (udział tego pana to swoisty znak jakości). Całość spaja muzyczna osobowość Irlandki, jej szczerość i autentyczna miłość do utworów, które wykonuje. Wszystko na tyle silne, że - poza może "No 9 Dream" Lennona - łatwo zapomnieć o oryginałach, a jeszcze łatwiej uwierzyć, że Andrea nagrała tę płytę z potrzeby serca.

OK. Pachnie to konfekcją. Sobotnio-niedzielnymi, niespiesznymi, dopołudniowymi audycjami radiowymi. "Liflines" niczyjego świata nie wywróci do góry nogami, ale może go na czterdzieści minut uprzyjemnić.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!