Recenzja
Staind - "Staind"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Nie odkryli Ameryki, nie wymyślili prochu bo... nigdy nie byli szczególnie oryginalna kapelą. Potrafili za to solidnie przyłożyć i - hurra! - znów to robią.
Trochę przypomina to teraz Stone Sour (czy Slipknot, bo różnica się prawie zatarła). Innymi słowy mamy wściekłe darcie mordy przeplatane z ładnym, emocjonalnym śpiewem. Nie jest to Staind z początku kariery, ale imienny tytuł jest symptomatyczny. Jakby Aaron Lewis i koledzy chcieli powiedzieć: "o to my, w całej swej okazałości". Nasz gniew i łagodna natura, nasze potężne riffy i harmonie (panowie nadal lubią Alice in Chains, co najlepiej słychać w "Falling"), siła i liryzm.
Czekają nas także walcowate gitary, pięknie burczący, nieraz wysunięty na przód bas, dużo mocnych dźwięków, zrównoważonych łkającymi solówkami i zgrabnymi refrenami. Na pełnoprawną balladę trzeba czekać do samego końca, do naprawdę udanego "Something to Remind You". Wcześniej uszy miło połechta skradająca się furia a la Deftones (świetne "Wannabe"), "Throw It All Away" z gitarowym motywem bardzo przypominającym "Lateralusa" Toola (zresztą Toolowych smaczków tu więcej, choćby maynardowy wokal w "The Bottom") czy fajnie rockandrollowo rozpędzone, ultraprzebojowe "Now".
"Staind" to soczysta solidna porcja ciężkiego, ale i melodyjnego grania. Znakomicie wyprodukowana (ładne, selektywne bębny), nowoczesna, z konkretnym ładunkiem energii i sporą dawką testosteronu.
Nie powiem, słucha się tego zaskakująco dobrze. Może bez większej ekscytacji, ale dobrze od początku do końca.