Recenzja

29-11-2013-15:46:06

Black Hearted Brother - "Stars Are Our Home"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Trójka dorosłych naukowców z różnych dziedzin muzyki stworzyła album zjawiskowy niczym UFO. Można nazwać ich supergrupą, lecz to nie dla nich. Już raczej pasuje im określenie dealerzy psychodelii, wynalazcy nowej psycho-dźwiękowej substancji.

Blisko kopa lat musiała minąć by, zamiast hollywoodzkiej produkcji, trzech dorosłych panów z bogatą przeszłością przypomniało o powieści Alfreda Bestera "The Stars Are My Destination", w której dla głównego bohatera kosmos był mieszkaniem a śmierć przeznaczeniem. Jednakże płyta nie opowiada o zemście, lecz kompozycje i tytuł krążka silnie akcentują swe kosmiczne pochodzenie.

Za space-rockowy album dekady odpowiada Neil Halstead i Mark Van Hoen, których wsparł Nick Holton (nie umniejszając jego kompozytorskiego wkładu). Aby lepiej zidentyfikować przybyszów, napomknę tylko, że pierwszy z nich to guru shoegaze, filar Slowdive i Mojave 3, drugi był producentem Seefeel oraz twórcą projektów Locust i Autocreation, a panowie wspólnie współpracowali także przy ostatnim albumie Slowdive i kolejnych jako Mojave 3.

Można powiedzieć starzy kumple. I może dlatego ta płyta jest taka swobodna, lekka, nienachalna, a zarazem odjazdowa, tajemnicza i miejscami pokręcona.

Trójka muzyków, upraszczając, nagrała płytę gitarową trącającą elektroniką w psychodelicznych barwach kalejdoskopu. W zależności od utworu przeważa space i krautrock, shoegaze, psychodelia, a nawet indie pop. Jednakże trio nie unosi się na fali wspomnień swych wcześniejszych projektów, to w pełni wypadkowa doświadczeń twórców i ich muzycznych fascynacji sięgających współcześniej do wpływów Spacemen 3 i Spiritualized aż po echa Jefferson Airplane i wczesnego The Moody Blues.

Mimo nawiązań do hipisowskiej przeszłości nie jest to płyta dla starych dziadów. Może zaintrygować dojrzałych audiofilów, których zamiłowanie do czystości brzmienia musi skonfrontować się z kreacją kontrolowanego brudu. Poza często ładnymi melodiami i odbijającymi się między głośnikami wokalami, sprzężenia, ściany buczących i rozlanych w reverbach gitar, brumy i przesterowane bębny zostały okiełznane i włożone w harmonizujące ramy utworów. Nie ma mowy tu o sonicznym chaosie, nie ma tu wiele miejsca dla rock and rolla mimo rockowego pochodzenia muzyki. Marc Van Hoen to gość, który w muzycznym brudzie się miłuje i niczym mistrz kuchni potrafi stworzyć wielowarstwową kombinację brzmieniową z dźwięków, które normalny człowiek nazwałby jazgotem.

Godzina z tą płytą to jak wyjście w kosmos - coś o próżni słyszeliśmy, widzieliśmy na filmach, jednak teraz można to przeżyć... a jeszcze bardziej wrażliwi, po wysłuchaniu, będą mówili o porwaniu przez UFO.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!