Recenzja
Fern - "Forsaken Exertion"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Nie jest łatwo pisać o albumie, na którym nie ma wokali i regularnych piosenek. O muzyce, która wciąż się zmienia.
Jest takie ciekawe słowo i zagadnienie "polimorfizm". W chemii oznacza to występowanie substancji o tym samym składzie w kilku odmianach krystalicznych. Przykładem węgiel, który może być grafitem i diamentem. Nie zamierzam tu dawać wykładu z nauk ścisłych, ale dzieło Ferna nazwałabym właśnie polimorficznym.
Podopieczny Noona z tych samych elektronicznych dźwięków układa przeróżne struktury, rozmaite muzyczne konfiguracje, konstelacje. Utwory o innej gęstości, przejrzystości. Raz jasne, rozrzedzone, niemal przezroczyste, błyszczące ("Lo-Pro-Fi"), innym razem zdecydowanie nasycone, mroczne. Czasem fajnie szorstkie, chropowate ("Froschperspektive"), kiedy indziej wręcz wypolerowane.
Brzmieniowo jest oszczędny, minimalistyczny, jednocześnie futurystyczny i oldchoolowy. Jest w jego twórczości coś odległego (stąd m.in. Fern - z niemieckiego daleki), niemal kosmicznego. "Gulls" wyraźnie zakorzenione jest w latach 90., a takie "Plane Crash Dream" przywodzi na myśl motywy przewodnie z seriali "Z archiwum X" i "Ostry dyżur". Słychać na "Forsaken Exertion" też hiphopowe inspiracje. W rytmie, lepieniu i przetwarzaniu dźwięków, nakładaniu warstw, czasem nawet w konstrukcji ("Radio State").
Bez wymądrzania się i barwnych opisów. Płyta Ferna to bardzo ciekawa muzyczna podróż. Wyobraźnia, różnorodność i minimalistyczne bogactwo (jak dziwne by się to nie wydawało) to główne atuty "Forsaken Exertion".