Recenzja

21-03-2015-01:38:09

Man Without Country - "Maximum Entropy"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Gdyby tak znów mieć mniej 20 lat i móc poznawać nową muzykę to za kolejne 20, Man Without Country stanęliby na czele uwielbianych artystów młodości, jakimi dla obecnych 40-50 latków są legendy lat 70, 80 czy 90.

Magia walijskiego duetu (koncertowo występują jako trio) tkwi zarówno w hipnotycznej, zatopionej w elektronice muzyce jak i historiach, które w senny sposób wyśpiewuje Ryan James.

Grupa po udanym artystycznie debiucie odczekała dwa lata, by zabrać się za pracę nad nowym materiałem, czego efektem była EP-ka z 4 utworami "Entopy pt.1". Ku zaskoczeniu nie powstała część druga, a po ponad roku owe 4 numery weszły w skład pełnego długogrającego albumu "Maximum Entropy" zawierającego w sumie 14 autorskich kompozycji i przeróbkę hitu "Sweet Harmony" The Beloved. Kto zna już wcześniej wydane utwory będzie potrzebował kilku głębszych, przesłuchań oczywiście, by zatrzeć różnicę między materiałem premierowym i by krążek zyskał odpowiednich rumieńców.

Debiutujący wykonawca powinien swym pierwszym longplayem zniewolić słuchacza i to się chłopakom udało. Następny album czasem potwierdza siłę wykonawcy, ale i często pojawi się "syndrom drugiej płyty". Ani jedno, ani drugie nie pasuje do nowego wydawnictwa, bo miażdży debiut a zgodnie z tytułem jest wypasione na maksa, zarówno pod względem kompozycyjnym, dramaturgicznym oraz produkcyjnym. Utwory rozwijają, ale nie powielają atmosfery eterycznego popu z "Foe". Z jednej strony są bardziej senne, mistyczne i magiczne, a drugiej bardziej melodyjne i chwilami wręcz przebojowe jak singlowy "Laws of Motion" ubarwionym głosem White Sea, wokalistki kultowego M83 czy pretendujący do drugiego hitu "Virga". Ale nie w tych numerach tkwi potęga płyty, bo każdy kto ceni w muzyce grę emocji rozpuści się w mglistych wstępach i odżyje w epickich rozwinięciach skutych powolnymi rytmami.

Wspominając na wstępie lata 80., nie sugeruję, że album można zaliczyć do nurtu "modern 80's". Man Without Country mimo, że czerpią z synth popu i nowo-romantycznych ballad, bardzo silnie inspirują się harmoniami i wokalną manierą popularnych stylów muzyki rocka niezależnego (indie) lat 90 - dream pop i shoegaze. Drugi z wymienionych od 2010 roku przeżywa niezwykłe odrodzenie. Dość wymienić reaktywację My Bloody Valentine, Slowdive i Ride, ale i trzeba wspomnieć o nowej fali shoegaze'owców epatujących dźwiękami po dwóch stronach Atlantyku. A mimo zapożyczania wspomnianych i dość modnych stylistyk Jamesowi i Greenhalfowi udało się nadać muzyce nowy kształt, nie będący tylko wariacją gatunków. Tak jak ze swobodą podchodzą do gatunkowego połączenia, tak i nie mają oporów w doborze instrumentarium. Z równą łatwością wykorzystują tradycyjny bas, gitarę i perkusję, jak i nowoczesne syntezatory, wirtualne instrumenty oraz analogowe efekty. I to pewnie dlatego powstała w warunkach wiejskich płyta brzmi jakby została wyprodukowana w studiu pod kuratelą mistrzów Briana Eno czy Daniela Lanois.

Dużo w tym tekście odniesień do muzyki już powstałej, ale Walijczycy wykazali drugim albumem, że mają niezwykłą muzyczną intuicję, wyobraźnię, wyczucie estetyki jak i zdolności czysto techniczne. Mam wrażenie, że z nimi jest jak z operą - kto raz posłucha ten zignoruje lub pokocha na zawsze gdy muzyka trafi w odpowiednią strunę w sercu.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!