Recenzja

30-03-2015-21:53:14

Steve Hackett - "Wolflight"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Podróże pana Hacketta. Pojawiło mi się to zdanie w głowie po przesłuchaniu "Wolflight" i zostało. Bo bardzo pasuje do albumu legendarnego gitarzysty. Steve przewędrował na płycie naprawdę spory kawałek świata muzyki. Delektowanie się tym, gdzie dotarł, jest przemiłym zajęciem.

Sporo dobrych skojarzeń pozostanie mi po spędzeniu ponad dwóch dni na słuchaniu "Wolflight" niemal non stop. Z pewnością bijąca z płyt fajna podskórna energia, wynikająca najwyraźniej z tego, że w życiu Steve'a Hacketta dobrze się dzieje, jest szczęśliwy, pełen, energii, zadowolony, zmotywowany. Uśmiech artysty na promocyjnych zdjęciach wydaje się szczery i ani trochę wymuszony. Dobrym skojarzeniem jest też kalejdoskop dźwięków, jakie zaproponował nam Anglik. Gdyby ktoś chciał się dokładnie wgryźć we wszystko, co mamy na "Wolflight", powstałaby z tego dysertacja pokaźnych rozmiarów. Nie urodziłem się wczoraj, więc wiem, że Hackett to gitarzysta nieprzeciętny i wszechstronny, ale chyba na żadnej solowej płycie nie pokazał tego tak dobitnie jak na tej. Jasne, rock progresywny, taki typowo dla niego ulotny, lekko baśniowy, z pięknymi melodiami gitary, jest obecny dość wyraźnie. Ale poza tym słyszymy trochę muzyki klasycznej, orkiestrowej, bluesa, hard rock, jazzową balladę, folk z północnej części Afryki i Bliskiego Wschodu, gitarę klasyczną w wydaniu iberyjskim oraz całe mnóstwo klimatów ilustracyjnych, przez które Steve jakby chciał zgłosić akces do świata filmu i muzyki filmowej.

Bogactwo dźwięków jest niesamowite, lecz od przybytku, jak wiemy, głowa nie boli. Raczej się cieszy, bo nieczęsto dostaje się w prezencie sztukę tak wysokich lotów. Sztukę, która poszerza horyzonty samego artysty, ale przy okazji zapewne niejednego odbiorcy, który z Anglikiem będzie chciał odbyć tę podróż, dokładnie poznając kolejne jej przystanki. Już z samych wykorzystanych w sesji instrumentów (m.in. oud, tar, duduk, didgeridoo, altówka, skrzypce, saksofon) wiadomo, że jest ich sporo. Steve oczywiście nie podróżował sam. Wierny druh Roger King oprawił wszystko pięknie klawiszami i zapewne podrasował trochę wokal Hacketta, bo ten, jak wiemy, mocną stroną legendarnego muzyka nie jest. Na chapman sticku zagrał Nick Beggs, którego niektórzy mogą pamiętać z Kajagoogoo (tak, tego), inni prędzej skojarzą ze współpracy z Johnem Paulem Jonesem. Głosem wspomaga Anglika żona Jo, zaś na basie gra wieloletni przyjaciel Chris Squire. To oczywiście nie wszyscy, ale z pewnością ci, bez których "Wolflight" raczej by nie powstał. Tak, do tej pory nie wymieniłem jeszcze żadnego tytułu. Dlatego, że wspaniale smakowało mi się całości. To była podróż pełna przygód, podczas której raz bliżej mi było do "Out Of The Body", "The Wheel's Turning" i "Black Thunder", a w innym momencie do "Corycian Fire" i "Dust And Dreams".

"Wolflight" ma tylko jedną straszną rzecz, okrutnie kiczowatą okładkę. Poza tym album jest wyśmienity. Polecam każdemu, kto ceni wielkiej klasy warsztat oraz odpowiednio dawkowaną różnorodność.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!