Recenzja

30-03-2015-22:31:17

Awolnation - "Run"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Granica między muzycznym eklektyzmem, a irytującym chaosem jest bardzo cienka. Awolnation dość chwiejnym krokiem na niej balansuje.

Nowy album twórców hiciora "Sail" (jak nie znacie z radia, to z reklam) jest na pewno bardziej spójny i przemyślany niż debiut, Amerykanie wciąż jednak sprawiają wrażenie pogubionych i zdezorientowanych. Trochę Linkin Park ("Dreamers"), trochę Trenta Reznora, czasem jakieś wtręty w stylu Marilyn Manson. A do tego elementy kojarzące się z Muse, The Beatles, Take That czy Roxette. Raz akustycznie ("Hardest For My Soul"), raz elektronicznie, raz kościelnie ("Holly Roller"). Bywa delikatnie, łagodnie, balladowo, ale Aaron Bruno i jego kumple potrafią urządzać muzyczne wyścigi ("Kookseverywhere!!!"). Czasem zaskakują surowością, wręcz agresją, kiedy indziej plumkają beznamiętnie. Niektóre utwory wydają się jak wycięte z mrocznego soundtracku ("Run"), "Jailbreak" zapewne miało być godnym następcą rzeczonego "Sail", z kolei "I Am" brzmi jak co najmniej cztery piosenki zebrane w jedną.

Pojedynczych utworów słucha się nieźle. Jak tylko Awolnation chce, jest melodia, niezły refren, kiedy indziej robi się bardziej czadowo. Całość okazuje się jednak zbyt męcząca. Za dużo tu wszystkiego - dźwięków, pomysłów, stylów. Po przesłuchaniu niemal godziny muzyki, człowiek ma wrażenie jakby słuchał kilku płyt na raz.

Jak wspominałam, niby jest lepiej niż na poprzednim "Megalithic Symphony", wspólnym mianownikiem na "Run" na pewno są stadionowe kompozycje i rockowo potraktowana elektronika. Awolnation nie mają jednak jeszcze swojej tożsamości. Najłatwiej porównać ich do architektów. Wiedzą już z jakich materiałów chcą budować, dogadali się co do kolorów i faktur, ale jeszcze nie bardzo wiedzą, jak przełożyć to na własny, wyjątkowy projekt.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: awolnation