Recenzja

11-05-2015-13:50:32

Faith No More - "Sol Invictus"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Pan Schwarzenegger wypowiadał w filmach "I'll be back", po czym wracał i robił totalną rozwałkę. Faith No More wrócili, pograli parę lat na żywo przeboje, a potem nagrali płytę. Totalnie na pewno nią nie rozwalili, ale nie czuję się też albumem rozczarowany.

Cieszyłem się z faktu, że wrócili, na koncercie odleciałem w kosmos z wrażenia. Ale gdy ogłosili, iż jednak będą nagrywać, trochę się przestraszyłem. Faith No More to zespół, który dużo dla mnie znaczy, ale wiem też, że powroty po latach rzadko owocują płytami dobrymi, a wybitnymi jeszcze rzadziej. Ta ma, między innymi, tę zaletę, że czuć, iż nie jest wymuszona.

Dobrze, że Faith No More poczekali parę lat z wejściem do studia. Okres wykorzystali, aby ponownie się polubić, polubić granie ze sobą, wymienić się doświadczeniami, które każdy z muzyków nazbierał przez kilkanaście lat, gdy Faith No More nie było. Nagrali płytę, która, przynajmniej z perspektywy tu i teraz, jest naprawdę przyzwoita, a w paru momentach wręcz świetna. Czemu piszę z taką ostrożnością? Bo z muzyką Faith No More czasami pewne rzeczy nie dzieją się od razu. Dobrze pamiętam jak niemal 18 lat temu bluzgi sypały się pod adresem "Album Of The Year". Sam też nie byłem bez winy. Postawiłbym sporo, że niejeden spośród tych, którzy wspomniany materiał łajali, dziś dałoby się zań pociąć na plasterki, jako i ja.

Nie wydaje mi się, aby "Sol Invictus" miał aż tak wielki potencjał jak poprzednik. Ale na pewno są na nim piosenki, które już teraz szybko moszczą sobie miejsce w pamięci, choćby podniosły i agresywny oraz opatrzony orientalnym sznytem "Superhero", jakby wyjęty z jakiejś amerykańskiej parady "Motherfucker", którego słowa fani będą wykrzykiwać na koncertach, walczykowaty "Matador", z lekka kabaretowy "Rise Of The Fall". Świetnie słuchało się także paru tych mniej przebojowych kawałków, mam na myśli choćby niepokojący "Separation Anxiety" i tajemniczy "Cone Of Shame".

Zyskują one, podobnie zresztą jak cały "Sol Invictus", podczas dokładnego słuchania na słuchawkach, przy dość dużej głośności. Gdyż FNM pod główną warstwą pochowali trochę smaczków, zarówno wokalnych Mike'a Pattona, jak i gitarowych Johna Hudsona, który rzadko wysuwa się na plan pierwszy.

Zakładam, że taki był zamysł Billy'ego Goulda, który album wyprodukował. Nie wiem na razie, kto ma największy udział w komponowaniu, bo promówka takich danych nie zawiera, ale nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że wspomniany Billy oraz Roddy Bottum. Muzyka na "Sol Invictus" ma bowiem całkiem sporo przestrzeni, a klawiszowiec jako doświadczony w komponowaniu muzyki filmowej wydaje się być tym, które takie patenty na nią przemycił. Mike Patton rzecz jasna również przystawił swoją wyraźną pieczęć. Nie szarżuje mocno, ale parę piosenek wspaniale wzbogacił podskórnymi wokalami i wokalizami.

Faith No More na "Sol Invictus" zachowało ducha swojej muzyki, swoją tożsamość i uradowało mnie bijącą z płyty radością z grania. Nie spodziewałem się nowego wcielenia "The Real Thing", "Angel Dust", "King For A Day... Fool For A Lifetime", czy "Album Of The Year". Liczyłem na solidny album, na którym będzie choćby parę wybijających się piosenek, który mnie do nich nie zniechęci. Który będzie miał typowy dla FNM klimat. Taki album dostałem i cieszę się z tego. Liczę, że nie będzie to ostatnie słowo Faith No More.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!