Recenzja

26-06-2015-19:38:15

Everything Everything - "Get To Heaven"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Grupa Everything Everything ma tendencję do megalomanii - jej najnowsze dzieło "Get To Heaven" przypomina raczej neopsychodeliczną rock operę, a nie zestaw chwytliwych, festiwalowych kawałków.

Choć single "Regret" i "Distant Past" na dobre zadomowiły się na radiowych playlistach, nie radzę traktować ich jak papierków lakmusowych dla całego wydawnictwa. Mają więcej wspólnego z poprzednim albumem "Arc" z 2013 roku niż nowymi kompozycjami. Everything Everything konsekwentnie stawiają na eklektyzm, eksperymentują z brzmieniem, więc po pierwszym odsłuchu możemy poczuć się zdezorientowani.

Dziwną atmosferę budują przede wszystkim teksty, bo dotykają tematów ciężkiego kalibru. Motyw przewodni to antyutopia, choć nie tak spektakularna jak u Muse. Jonathan Higgs lawiruje między wersami o syndromie Piotrusia Pana ("Spring, Sun, Winter, Dread") a darwinizmem ("Distant Past"). Problemy polityczne i cywilizacyjne z "The Wheel" i "Reptile" ubiera w absurdalne metafory i aranżacje rodem z rockowych oper.

Krążek "Get To Heaven" skrywa w sobie jakąś narkotyczną, pulsującą energię. Pierwsza połowa płyty jest pełna funkujących motywów, nawiązujących do etno, hip-hopu i R&B. Druga część wydawnictwa jest bardziej progresywna, upływa pod znakiem dubstepu, art-popu i neopsychodelii. Jedyną klamrą pozostaje falsetowy wokal Higgsa.

Longplay "Get To Heaven" przypomina trochę filmy Tima Burtona. Wydaje się niedorzeczny, a mimo to nie możemy się od niego oderwać. To nie jest przyjemna, bujająca psychodelia w stylu Tame Impala. Everything Everything stworzyli dzieło niekonwencjonalne w formie, może trochę przekombinowane, jednak intrygujące i na pewno najlepsze w ich karierze.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!