Recenzja

21-02-2016-16:09:09

Tindersticks - "The Waiting Room"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Parafrazując tytuł słynnej powieści, u Tindersticks bez zmian. Czyli dobrze. "The Waiting Room" to kolejna udana płyta Anglików, odkąd powrócili w 2008 roku.

Elegancja, spokój, bogate, wysmakowane i niesamowicie dopracowane aranżacje, aura lekko rozmarzona i zadumana, ale i trochę nostalgiczna, momentami także melancholijna, kameralna, intymna. Skądś już to znamy, prawda? Z poprzednich płyt Anglików. Na każdej kolejnej Tindersticks jakby brali to samo bazowe tworzywo i starali się coś z nim pokombinować, aby było tak samo, ale jednak deczko inaczej.

"The Waiting Room" nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, z kim mamy do czynienia. Po wielu minutach spędzonych z tym albumem, odnoszę wrażenie, że jest na nim więcej ciemnych kolorów, więcej smutku niż wcześniej, nawet rozpaczy w kompozycji tytułowej. Muzyka Tindersticks, z tym potężnym zawartym w niej ładunkiem kinematograficznym, tym razem jest niczym dramat o tym, że coś się kończy, mija bezpowrotnie. Piosenki narzucają nam zadumę i wielkie skupienie. Pięknie wzbogacają je instrumenty dęte. Wyjątkowy wokal Stuarta Staplesa nabiera na "The Waiting Room" szczególnej ekspresji. Dwukrotnie wspierają go panie. Nieżyjąca już niestety przyjaciółka wokalisty, Lhasa De Sela, tworzy z nim piękny duet w "Hey Lucinda", a Jehnny Beth z Savages we wspaniale narastającym "We Are Dreamers!". Nie widziałem co prawda filmików zrealizowanych do wszystkich utworów z płyty, ale na pewno każda piosenka z albumu doskonale nadaje się do tego, aby opowiedzieć o niej jakąś filmową historię.

Tindersticks jest awangardzie tych, którzy umieją wspaniale łączyć finezję i szczególny klimat, budując olśniewającą swym urokiem całość. Czasem hipnotyzującą, czasem wzruszającą, zawsze pięknie podaną. Z pogranicza popu, indie rocka, jazzu. Piękne!

Podziel się na facebooku! Tweetnij!