Recenzja

20-05-2016-14:36:48

Gallant - "Ology"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Muzyka to dziwna rzecz. Zaskakujące, że czasem z niekoniecznie wspaniałych elementów powstaje coś znakomitego.

Dokładnie tak jest w przypadku Gallanta. Jeśli rozłożyć jego debiut na czynniki pierwsze, okaże się, że mamy tu zbiór dość irytujących części składowych. Przede wszystkim głos Christophera Gallanta, jak w pełni nazywa się artysta. Momentami bywa wręcz nieznośnie wysoki i piskliwy, do tego stopnia, że Sam Smith śpiewa przy nim barytonem. Dalej mamy podobne do siebie melodie, najczęściej quasiballadowe, w średnim tempie. Produkcja raczej z tych hollywoodzkich, chwilami rozbuchanych, gładkich i błyszczących. W ramach urozmaiceń pojawiają ejitosowo brzmiące, kolorowe syntezatory i trochę przesterów. A jednak, "Ology" słucha się cudownie. Wszystko pięknie się zgrywa i do siebie pasuje.

Wyobraźcie sobie połączenie Prince'a, The Weeknda i Jessie Ware z odrobiną starego dobrego Duran Duran czy George'a Michaela od czasu do czasu. Tak mniej więcej brzmi ta płyta. Wyjątkowo udane połączenie R&B i elektroniki z subtelnymi rockowymi akcentami ("Jupiter"). Amerykanin jakoś tak sprytnie miesza i przeplata dźwięki, że dostajemy ujmujące, niebanalne i przede wszystkim miłe dla ucha piosenki. Muślinowe i rozświetlone. Eleganckie i zmysłowe. Czasem melancholijne, czasem bardziej dramatyczne ("Bone + Tissue"). Brzmią nowocześnie, choć ich inspiracje nierzadko są odległe. Jest i wyrafinowany saksofon ("Talking To Myself"), i gitara w stylu Nile'a Rodgersa ("Episode"), i drum'n'bassowe rytmy ("Percogesic") i aksamitna Jhené Aiko.

"Ology" to po prostu śliczności i czysta przyjemność. Muzyczny odpowiednik miodu i mleka.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: gallant