Aktualności
Historia jednej piosenki... T.Love – „Warszawa”
Okoliczności powstania największego przeboju w karierze T.Lovesą znamienne. Przebywający na zarobkowej emigracji Muniek Staszczyk dał upust swojej tęsknocie za domem pisząc większość na wskroś lokalnie patriotycznego tekstu znajdując się w położeniu, które dla wielu z patriotyzmem się kłóci. Przede wszystkim jednak utwór zaczął powstawać w momencie, w którym T.Love nie istniało i nic nie zwiastowało nadejścia lepszych czasów. Tymczasem to właśnie pierwsze wersy „Warszawy” miały dać w nieodległej przyszłości początek odrodzonemu zespołowi i przeobrazić się nie tylko w najlepszy utwór w jego dorobku, ale i w jedną z najbardziej szanowanych kompozycji w historii polskiej muzyki w ogóle.
Rok 1989 był dla wielu Polaków czasem podejmowania trudnych decyzji i wielkich zmian w życiu. Dziś trudno uwierzyć, że Muniek Staszczyk, obecnie lider jednego z największych zespołów w historii polskiego rocka, wówczas zaliczał się do grupy ludzi, których sytuacja życiowa i – delikatnie sprawę ujmując – turbulentna sytuacja polityczna w kraju, zmusiła do rozważenia wszystkich możliwych opcji. Ten drugi aspekt nie wymaga raczej żadnych wyjaśnień, natomiast warto przyjrzeć się, jak w tym niestabilnym i niepewnym świecie wyglądał mikroświat Muńka. Mówiąc kolokwialnie, było czym się martwić.
T.Love się rozpadało, podobnie jak wena Muńka do pisania dobrych tekstów. Miałem megakryzys, od 1987 roku nie byłem w stanie nic napisać prawie - wspominał Muniek w rozmowie z serwisem „TVN Warszawa” w 2016 roku. Taśmę dostałem, ale żadne teksty nie powstawały, stąd taki marazm, w bandzie się poróżniliśmy, wszystko zmierzało ku schyłkowej sytuacji, która potem zaowocowała rozstaniem.
Rodzinne finanse wyglądały nieciekawie, zwłaszcza że młodzi państwo Staszczyk spodziewali się potomstwa. Zbliżający się do trzydziestki Muniek czuł potrzebę wielkiej życiowej zmiany. Miałem długi, w sumie 400 dolarów. To było wtedy kwota mega, bo ludzie zarabiali 15 dolarów na miesiąc. Syn mi się rodził, nie miałem hajsu zupełnie, T.Love Alternative się zawiesił, rozwiązał. Trudno się dziwić, że w tej patowej sytuacji jedyne rozsądne wyjście, aby poprawić sytuację ekonomiczną, widział udając się na zachód, przyciągający obietnicą godnych zarobków.
Kolega Muńka z rodzinnej Częstochowy, Jacek Dyluś, przekonywał go, że właściwym kierunkiem jest Londyn. Rekomendacja ta była wiarygodna, bo Dyluś znał temat nie tylko z opowieści. Jego siostra wyjechała na zielone wyspy w stanie wojennym i już nie wróciła, układając sobie życie z lokalnym mężem, co dla Jacka stało się pretekstem do corocznych odwiedzin. Opowieści kolegi i zaproszenie od siostry ostatecznie przekonały Muńka, który pewnego czerwcowego dnia spakował walizkę i nie oglądając się za siebie wmaszerował na pokład samolotu relacji Warszawa-Londyn.
Aby móc zrozumieć skalę tęsknoty samotnego na obczyźnie Zygmunta, warto uzmysłowić sobie, że świat polskiej emigracji 30 lat temu wyglądał zupełnie inaczej, niż w czasach współczesnych. Zamiast kilku lotów dziennie do różnych miast Polski, „do wyboru” był tylko jeden na trzy tygodnie rejs na trasie Londyn-Warszawa. O utrudnionej komunikacji, wynikającej chociażby z braku nowoczesnych technologii, z których korzystanie dziś jest normą, nie wspominając. Dobremu humorowi nie sprzyjało też mało nobilitujące zajęcie pracy na zmywaku w jednej z londyńskich restauracji.
Ale jak to na ogół bywa, nieszczęśliwy artysta to najbardziej kreatywny artysta. I tak podczas żmudnej weekendowej pracy przyszły pewnego razu do muńkowej głowy słowa: Za oknem zimowo zaczyna się dzień, zaczynam kolejny dzień życia. Artysta poczuł przypływ weny i uznał, że jej efekty są zbyt dobre, by mu uciekły. Poinformował więc szefostwo, że doznaje dolegliwości żołądkowych, w związku z czym musi pilnie udać się w ustronne miejsce. I tak chodził do niego regularnie przez cały dzień, za każdym razem dopisując na papierze toaletowym kolejne wersy tekstu. Muniek poczuł, że to przełomowy moment – pierwszy raz od trzech lat znów tworzył. I był z efektów tej twórczości zadowolony. Czułem, że to jest jakiś przełom – wspominał Muniek. Że dla tej jednej piosenki warto się reaktywować.
Muńkowi w tekście „Warszawy” udało dokonać się czegoś niezwykłego – zatrzymał czas w miejscu i utrwalił niezwykły, autentyczny obraz miasta, które przez kolejnych kilka dekad zmieniło się niemal nie do poznania. „Warszawa" to jest pocztówka miasta lat 80 – wspominał Muniek w rozmowie z „Wyborczą” w 2016 roku. Inaczej wtedy miasto wyglądało, ale jego duch gdzieś się zachował. Do dziś, jak jadę z jakimś warszawskim taksówkarzem - a warszawski taksówkarz wie najlepiej - słyszę: ‘Panie Muńku, zaraz po Cześku Niemenie to pana piosenka jest najlepsza’. To wielki komplement. Warto podkreślić, że wyrażanie lokalnego patriotyzmu wcale nie było w w polskiej muzyce częstym zjawiskiem. Gdy pisałem „Warszawę" w 1989 r., ludzie grający rocka w ogóle nie skupiali się na lokalności. Były stare przeboje Mieczysława Fogga czy Ireny Santor, Kapela Czerniakowska czy Stasiek Wielanek, ale nikogo to właściwie nie obchodziło.
W Londynie powstały dwie zwrotki, a pozostała część tekstu w postaci trzeciej zwrotki została napisana już w Polsce, do której Muniek wrócił kilka miesięcy później. Jeszcze w 1989 roku powstała pierwsza wersja demo „Warszawy” z kompletnym tekstem, chociaż różniącym się kilkoma szczegółami od wersji finalnej znanej z albumu. Muniek zarejestrował wersję demo w domu kolegi Pawła Dunin-Wąsowicza na warszawskim Żoliborzu, przygrywając sobie na basie i mocno inspirując się utworem „Wild Thing” amerykańskiej grupy rockowej The Wild Ones w sposobie śpiewania. Zresztą, wokalnie na demówce wspierał Muńka kolega, na co dzień zajmujący się wówczas dziennikarstwem i wydawaniem książek.
Kolejna, bardziej profesjonalna wersja demo powstała wiosną 1990 roku. Nadal były to warunki domowe, z tą różnicą, że z jednego żoliborskiego mieszkania przeniesiono się do innego. Tym razem swoich włości użyczył Jan Benedek – gitarzysta i autor muzyki do „Warszawy” i wielu późniejszych przebojów T.Love w latach 90-tych. Do Muńka i Jana dołączył Robert Szambelan, grający na perkusji. Druga wersja demo miała więc już znamiona profesjonalnego nagrania w wykonaniu zespołu, tym bardziej, że wokale nagrano osobno – w studiu nagraniowym należącym do Piotra Kokosińskiego. Znacznym przeobrażeniom uległa cała warstwa muzyczna utworu, zarówno instrumentalna jak i wokalna. Muńkowe plumkanie na basie Benedek zastąpił wielowarstwowymi gitarami akustycznymi, a punkowe wokalizy inspirowane The Wild Ones zasugerował zastąpić stonowaną melorecytacją w stylu Boba Dylana z lat 80-tych.
Trzecia wersja utworu była już tą finalną, która trafiła później na kolejny album studyjny T.Love. Nagrań dokonano jesienią 1990 roku w Izabelin Studio. Benedek poza zarejestrowaniem wszystkich partii gitar zajął się także ścieżką gitary basowej, która mocno różniła się od prototypowego brzdąkania Muńka z oryginalnej wersji demo. Po latach Benedek doszedł do wniosku, że nieco przesadził z ilością nachodzących na siebie partii gitarowych. Do odważnych eksperymentów namówił go pełniący rolę realizatora nagrań Robert Brylewski. Z perspektywy czasu gitarzysta ocenił, że efekt końcowy brzmi amatorsko i bałaganiarsko, chociaż był zadowolony ze swojej partii basu.
Co ciekawe, w utworze brakuje klasycznej solówki gitarowej, chociaz jest na nią miejsce, tradycyjnie w części instrumentalnej przed ostatnim refrenem. Zamiast tego pojawiają się improwizowane, małe sola na trąbce i syntezatorze, nagrane przez muzyków jazzowych Andrzeja Przybielskiego i Wojciecha Konikiewicza. Utwór zdecydowanie zyskał na takim awangardowym podejściu, niż gdyby przyozdobić go klasyczną i ograną do bólu solówką gitary elektrycznej. Partia trąbki Przybielskiego jest oszczędna, ale tworzy specyficzną atmosferę. Niewiele brakowało, a z jej nagrania nic by nie wyszło. Muzyk bowiem w czasie nagrań był kontuzjowany, ponieważ krótko przed sesją w studio wdał się w bójkę, w efekcie czego musiał dmuchać w ustnik rozciętą wargą. Mimo kłopotów, udało się nagrać dwa satysfakcjonujące podejścia, z których miksujący materiał Robert Brylewski sklecił jedno solo, które znalazło się na finalnej wersji. Solo klawisze powstało przy użyciu dwóch syntezatorów – analogowego i cyfrowego, a brzmienie naśladujące dźwięk akordeonu wybitnie pasowało do słów utworu poświęconych Warszawie, ponieważ instrument ten kojarzy się nierozerwalnie z tradycją ulicznej piosenki warszawskiej.
Jedyną łyżką dziegciu w tym smakowitym daniu może być ścieżka perkusji, która w większości została zaprogramowana na automacie i to niestety psuje nieco efekt, zwłaszcza że piosenka ogólnie jest bardzo żywiołowa, organiczna i emocjonalna. Dobrze chociaż, że talerze zarejestrowano osobno, w tradycyjny sposób, posługując się akustycznymi instrumentami, ale niewiele to zmienia w odbiorze finalnego efektu i słychać, że na bębnach gra „robot”, a nie człowiek, którym był znakomity perkusista – Jarosław „Sidney” Polak.
Tekst „Warszawy” przepełniony jest nawiązaniami do konkretnych miejsc w stolicy. Najsłynniejszy i najbardziej kontrowersyjny jest jednak fragment Zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz. Wielu słowo „pieprzony” kojarzy się negatywnie, tymczasem Muniek miał dokładnie odwrotne intencje. To słowo, które mi przysporzyło wiele miłości, ale też wiele nienawiści, bo musiałem się wielokrotnie tłumaczyć przed tzw. konkretnymi chłopakami z Żoliborza – tłumaczył Staszczyk w rozmowie z „Gazetą Żoliborza” w 2018 roku. Na Żoliborzu mieszkałem od 1988 do 1998 r. (...) Kocham Żoliborz miłością dozgonną. Chciałem przekornie – jako że miłość ma w sobie wiele temperatur i kolorów – napisać „pieprzony”, ale w znaczeniu „zajebisty”, „fantastyczny”. Byłem wówczas świeżo po przyjeździe z Londynu, w którym ten tekst powstał i często w języku angielskim słowo „fucking” ma pozytywne znaczenie, taki odpowiednik polskiego „fajnie”. Oczywiście „fucking” bywa też negatywne. Będąc w Londynie, językiem angielskim posługiwałem się częściej niż polskim i tak mi wówczas „wskoczyło”, że dobrym rymem do słowa „zielony” będzie „pieprzony”. (...) „Pieprzony” w tym wypadku znaczy tak naprawdę „kochany”.
„Warszawa” jako singiel ukazała się już w listopadzie 1990 roku. Była drugim, po „Na bruku” singlem z albumu „Pocisk miłości”, który ukazał się dopiero 12 sierpnia 1991 roku. „Warszawa” z miejsca stała się wielkim przebojem i długo nie schodziła z pierwszego miejsca listy przebojów radiowej „Trójki”. Do dziś pozostaje jednym z najpopularniejszych, najchętniej słuchanych utworów w historii polskiego rocka. Był to także pierwszy prawdziwy przebój w karierze T.Love, który symbolicznie przetransformował zespół alternatywny w zespół mainstreamowy.
Chociaż wielokrotnie coverowany przez rozmaitych artystów, gdy zaśpiewała go Stanisława Celińska, Muniek bardzo się wzruszył: Renesans tej piosenki przyniosło wykonanie Stanisławy Celińskiej, która nagrała fantastyczną wersję - opowiadał Muniek w rozmowie z „TVN Warszawa”. W jej wykonaniu ten tekst jest bardziej poetycki. Podobnie, gdy usłyszał słowa pochwały z ust postaci legendarnej dla polskiej piosenki. Był taki moment, że jechałem taryfą i w radiu był wywiad z Agnieszką Osiecka, której nigdy nie poznałem i słyszę, a ona mówi tak: ‘jest taki chłopak, taki zespół, nie wiem jak się nazywają, ale on używa słowa „pieprzony Żoliborz” i to jest fantastyczny tekst’. A ja tak siedzę w tej taksówce i: o k***a!
Sam Muniek doskonale zdaje sobie sprawę z wartości napisanego przez siebie przeboju. Zapytany przez „Wyborczą”, czy byłby zainteresowany napisaniem ponownie utworu utrzymanego w podobnego konwencji, stanowczo odpowiedział: Na pewno nie napiszę następnej wersji. Nie da się. Raz się tylko tak miłość wyznaje.
źródło: Tymoteusz Kociński / Koncertomania.pl
13-08-2019-10:00:00