Recenzja

12-05-2009-00:31:30

The Cure - "4:13 Dream"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Od The Cure nie należy już oczekiwać żadnej rewolucji. Wiedzą o tym najwyraźniej też sami muzycy, ponieważ zamiast silić się na wybitną oryginalność, przygotowali bardzo udaną powtórkę z rozrywki.

Na płycie "4:13 Dream, która promowana jest z niemałym rozmachem, jak najbardziej należnym takiej legendzie, formacja Roberta Smitha wrzuciła do garnka wszystkie elementy swojego brzmienia, którym zachwycała (bądź denerwowała) fanów przez ostatnich ponad trzydzieści lat. Jest więc pop, jest trochę agresywnego, punkowego electro, niemała dawka mrocznego, eterycznego rocka, a kiedy trzeba nawet klasyczne rockowe, zapadające w ucho granie.

Taki miszmasz mógłby okazać się nieznośną kakofonią, gdyby nie to, że The Cure wciąż nie zapomnieli, jak grać z klasą. W efekcie takie kawałki jak "Sirensong", "It's Over" i "The Only One" chociaż nie zachwycają niczym wybitnie świeżym, mogą się podobać. Po prostu podobać - nienachlanie, bez konieczności puszczania ich co godzina we wszystkich rozgłośniach. Nie można też wiele zarzucić chociażby odwołującym się do klasycznych dokonań The Cure "Switch" oraz "Sleep When I'm Dead", po których wysłuchaniu niejeden fan starego The Cure uśmiechnie się od ucha do ucha.

"4:13 Dream" to album zaskakująco równy, pozbawiony wypełniaczy i kawałków zrobionych na siłę. Można odnieść wrażenie, że Brytyjczycy nagrali go przede wszystkim dla swoich wiernych fanów, z czystej potrzeby nagrywania i tworzenia. Pewnie dlatego płyta, chociaż nie przejdzie do historii, łatwo wpada w ucho i spełnia wszelkie warunki, by określić ją mianem bardzo udanego powrotu.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!