Recenzja

12-05-2009-00:35:44

Razorlight - "Slipway Fires"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Na trzecim albumie chłopaki z Razorlight zagrali z prawdziwą stadionową pompą. Choć nie są przeraźliwie oryginalni, nadal utrzymują dobry poziom.

Johnny Borrell i spółka już na debiucie "Up All Night" z 2004 i krążku "Razorlight" z 2006 roku oznajmili wszystkim słuchaczom, że będą komponować proste acz chwytliwe numery. Trzymają się tego postanowienia do dzisiaj, z tym, że na "Slipway Fires" ta przebojowość próbuje wedrzeć się na stadiony i poszukuje liczniejszej publiczności.

Pierwsze skojarzenia dotyczą Queen i Freddiego Mercury zarówno w sferze tworzenia show jak w warstwie muzycznej, czyli tej całej operowej otoczce. Pojawiają się także inspiracje The Libertines - niegdysiejszą formacją Pete'a Doherty i Carla Barâta, od których rodacy mogli podsłuchać słynne tłumienia gitar oraz szybkie zmiany tempa napędzające całą akcję. Grunt, że te opatentowane przez innych sztuczki Razorlight potrafili w odpowiedni, sobie właściwy sposób wykorzystać. To co, że posługują się pewnymi prostymi chwytami, wytrychami, by nas do siebie skłonić - przebojowe, pełne patosu melodie i romantyczno-ckliwe teksty, bądź co bądź my to kupujemy. Tylko pierwszy i ostatni utwór na płycie, zdradzają banalne podejście, pewną naiwność, prostotę wypowiedzi.

Wokalista w zachodniej prasie uchodzi, za napompowanego bubka, człowieka opętanego lekką manią wielkości, co - jak ukazuje najnowsze dzieło - ma swe odzwierciedlenie w muzyce. Pamiętajmy jednak, że właśnie twórcy z nadmuchanym do granic możliwości ego, potrafią zawojować świat. Przy "Slipway Fires" jeszcze to nie nastąpi, ale jeśli Borrell i jego koledzy będą podążać w tak obranym kierunku, przy kolejnej płycie - kto wie?

Podziel się na facebooku! Tweetnij!