Recenzja

09-09-2009-23:34:13

Megadeth - "Endgame"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Dave Mustaine dawno tak dobitnie nie potwierdził, że zasłużył na miejsce w elicie thrash metalu. Słuchanie nowego albumu Megadeth powinno zadowolić zarówno starych fanów zespołu, jak i młodsze pokolenie wielbicieli inteligentnego i wyszczekanego rudzielca.

Dave'owi chyba dobrze robi fakt, że od jakiegoś czasu na rynku jest materiał grupy, w której zaczynał przygodę z muzyką. Metallica spiła już śmietankę. Mustaine'owi pozostało pokazanie ekskolegom, że jego talent nie kończy się na uszczypliwych uwagach. Dobrym ruchem z jego strony było danie większego pola do popisu Andy'emu Sneapowi, tym razem występującemu też w roli koproducenta. Dzięki niemu mamy te mięsiste, potężnie brzmiące, raz młócące, czasem melodyjne riffy, zaś solówki krążą w uszach niczym eskadra myśliwców podczas bitwy i atakują z bezlitosną skutecznością. Clou płyty to kompozycje, a te są lepsze niż na "United Abominations". Dave nie musiał odświeżać hitu sprzed lat i wspomagać się atrakcyjną panią, bo nowe numery i bez tego się bronią. Nie wszystkie skutecznie, ale zdecydowana większość z pewnością tak.

Kawałki są głównie szybkie, takie do szaleństwa w czasie koncertów, czy dociśnięcia pedału gazu do podłogi ("1,320'"). Dobre są gitarowe pojedynki Mustaine'a z Chrisem Broderickiem, choć nie tak, jak te sprzed lat, gdy czarował Marty Friedman. Pomimo tego gra gitarzystów robi wrażenie, największe od "Bodies", lekko nawiązującego do "Symphony Of Destruction". Wcześniej także można posłuchać dobrych numerów, jak dość wolnego, utrzymanego w smutnym klimacie "44 Minutes". Mustaine na pewno się do tego nie przyzna, ale słychać, że sięgał pamięcią do wspaniałego okresu między "So Far, So Good... So What!" a "Cryptic Writings". Strukturą do klasyków sprzed lat najbardziej nawiązuje kompozycja tytułowa, jedna z najlepszych na albumie, ale i w innych można doszukać się znajomych rozwiązań.

Smutne, dość wolne oraz ekstremalnie szybkie utwory wychodzą Dave'owi najlepiej. Poza "44 Minutes" "smutem" jest "The Hardest Part Of Letting Go...Sealed With A Kiss", chociaż można było darować sobie te klawisze à la Therion czy Nightwish. Bez nich numer nic nie straciłby z klimatu, wystarczająco podkreślonego akustyczną gitarą. Adekwatnie do tytułu, miażdżąco wali w czaszkę "Head Crusher", najjaskrawszy dowód na wielkie rezerwy twórcze Dave'a. Byle tylko darował on sobie piosenki w stylu np. "The Right To Go Insane". Ale i tak wypełniaczy nie ma tu wielu, co musi cieszyć.

Rudy mistrz riffów jest w formie a Megadeth będzie grał dalej. Dave dobrze to wie, stąd nie dziwi jego pewna siebie mina i gest zwycięzcy na zdjęciu w książeczce. Takiego thrashu miło się słucha. Im częściej, tym przyjemność większa.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!