Recenzja

14-12-2009-22:52:46

Charlotte Gainsbourg - "IRM"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Charlotte Gainsbourg jest piękną, acz nie klasycznej urody kobietą. Taka też jest jej nowa muzyka. Najnowszy album "IRM" zdobi zachwycające zdjęcie Francuzki, zawartość nie urzeka jednak od razu.

Tym razem artystka zaprosiła do współpracy Becka. Wpływ Amerykanina jest ewidentny. Swe piętno odcisnął jednak głównie na produkcji. Jak wiemy, Beck jest prawdziwym brzmieniowym kameleonem, na dodatek potrafi tworzyć kapitalne mikstury z tego, co organiczne i syntetyczne. Z nieznośną łatwością zderza dźwięki, które do siebie nie pasują, nakłada, mnoży a jednocześnie nie przytłacza. Tym też zajął się pracując z Charlotte. Niektóre z utworów to niesamowite kolaże, gdzie na pierwszy plan wysuwa się właśnie produkcja ("Master's Hand", "Greenwich Mean Time", "Voyage"). Nie brak jednak na albumie pełnych uroku, zwiewnych i delikatnych piosnek. Może nie są one już tak "przebojowe", jak te które Gainsbourg nagrała z muzykami Air na poprzedni krążek "5:55" (promujący singel "Heaven Can Wait" jest najbardziej przystępny), ale wciąż mają swój czar ("Le chat du café des artistes", "In the End", "Vanities" z pięknymi smykami à la Björk, bogate "La Collectionneuse"). Uwagę zwraca nadający się do filmu Tarantino/Rodrigueza, pustynny numer "Trick Pony" czy westernowy "Dandelion".

Niepokojący zapętlony rytm w nagraniu tytułowym przywodzi na myśl ostatnie dokonania Portishead albo... jakąś medyczną maszynerię. To drugie skojarzenie na pewno bardziej trafne, zważywszy, że skrót IRM to z języka francuskiego obrazowanie rezonansu magnetycznego. Gwiazda, która miała w ubiegłym roku uraz czaszki, niewątpliwie nasłuchała się szpitalnych dźwięków i tam też znalazła inspirację. To samo podpowiada, że nie mamy do czynienia z dziełem łatwym miłym i przyjemnym. "IRM" trzeba dać czas, trzeba wysłuchać wielokrotnie i nauczyć się smakować te dźwięki.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!