Recenzja

26-12-2009-23:20:27

The Flaming Lips - "The Flaming Lips and Stardeath and White Dwarfs With Henry Rollins and Peaches Doing The Dark Side of the Moon"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Dla wielu "The Flaming Lips and Stardeath and White Dwarfs With Henry Rollins and Peaches Doing The Dark Side of the Moon" będzie wyłącznie kalaniem świętości. Trzeba jednak przyznać, że chociażby za śmiałość należą się twórcom słowa uznania.

Już sam fakt, że ktoś odważył się nagrać własną wersję klasycznego albumu Pink Floyd, każe sprawdzić album The Falming Lips. Dziwacy z Oklahomy już na starcie postarali się, by jeszcze bardziej zaintrygować potencjalnego słuchacza. Wayne Coyne i spółka do współpracy zaprosili mianowicie Henry'ego Rollinsa, któremu powierzyli odtworzenie wywiadów wplecionych w pierwotne dzieło. Nie mogli wybrać lepiej. Rollins, który ostatnimi czasy nie wydziera się w niebogłosy, lecz występuje z monologami oraz gra w filmach, wykorzystał do interpretacji swe aktorskie umiejętności.

Jeśli chodzi o muzykę, trzeba sporej otwartości, by docenić to, co przygotowali Amerykanie. Znam, lubię i szanuję dzieło z 1973 roku i chociaż wersja The Flaming Lips zaledwie ociera się o oryginał, zrobiła na mnie duże wrażenie. Całość jest bardzo jazgotliwa, głośna, przesterowana i współcześnie psychodeliczna.

Zacznijmy od kluczowych pozycji - "Time" i "Money" pojawiają się bez swych charakterystycznych intro. "Time" tu odarte z emocji, lżejsze, prostsze, idealnie nadawałoby się na kołysankę. "Money" zostało natomiast mocno zniekształcone komputerowo, w taki sposób, że z powodzeniem mogłoby trafić na soundtrack filmu "2001: Odyseja kosmiczna". Wielu pewnie zastanawia się, jak artyści poradzili sobie z "The Great Gig in the Sky" a dokładnie z fenomenalną wokalizą Clare Torry. Otóż poradziła z nią sobie i to kapitalnie Peaches. Jej śpiew jest bardziej histeryczny i pierwotny, ale posiada ten niezbędny pierwiastek dramatyzmu, dzięki któremu udało się zachować ducha kompozycji. Z oryginałem najwięcej wspólnego ma klimatyczne "Us & Them". Moim faworytem jest jednak "On the Run" choć zupełnie inaczej zaaranżowane, odległe od pierwowzoru, równie niepokojące a wręcz nerwowe, przy tym na swój sposób chwytliwe.

Nie ma co ukrywać propozycja The Flaming Lips pozostanie raczej ciekawostką, interesującym dodatkiem do i tak barwnej dyskografii zespołu. To jednak rzecz naprawdę wartościowa, coś więcej niż szalony pomysł zrealizowany w jeszcze bardziej szalony sposób.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!