Recenzja

05-01-2010-11:14:08

Dream Theater - "Black Clouds & Silver Linings"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Dream Theater był niegdyś zespołem przełomowym. Łącząc imponujące umiejętności z zamiłowaniem do Metalliki, Rush i ELP Amerykanie powołali do życia całkiem nową muzykę. Dziś Dream Theater to zespół dochodowy. Pracowici panowie co dwa lata wydają porządne, doskonale przewidywalne płyty, fani kupują je z nabożną radością a szefowie wytwórni zacierają ręce. "Black Clouds & Silver Linings" to kolejny z owych produkowanych niemal taśmowo albumów - stworzony z rzetelnością godną doświadczonych majstrów i w najmniejszym stopniu nie zaskakujący.

W kolejnej blisko 80-minutowej porcji nowojorskiego prog-metalu znalazło się wszystko, czego wytrawny fan Dream Theater oczekiwać powinien: trącące myszką nawiązania do klasyki gatunku, tematy wartko przelewające się jeden w drugi, solistyczne uniesienia i operowe wibrato wokalisty Jamesa LaBrie. Cztery z utworów trwają - jak należy! - po kilkanaście minut, zyskując zresztą na objętości dzięki ciągnącym się przez minut pięć zakończeniom. Dzięki tym gumowatym kodom a to Mike Portnoy może podudnić sobie na podwójnej stopie, a to John Petrucci ma okazję wyrzucić z siebie kolejne pękające w szwach solo. Najbardziej komiczny element płyty stanowią gulgoczące odgłosy paszczą Portnoya, mające zapewne za cel wygonienie diabła z piekła. Element najbardziej liryczny to ballada "Wither", doskonały rockowy przebój w nieskazitelnym stylu, z podniosłym bridge'em i biblijnymi metaforami w tekście.

O ile pierwsze pięć utworów nie zachwyca wyjątkowością (albo nawet, jak w przypadku "The Shattered Fortress", zdumiewa powtarzalnością), ostatni, "The Count Of Tuscany", może porwać przy pierwszym przesłuchaniu. W ruchliwej suicie dzieje się niezwykle dużo, dzięki czemu słuchacz pozostaje w nieustannym, pełnym oczekiwania napięciu. Podniosły wstęp jest wzruszający jak filmy Larsa von Triera, instrumentalne popisy dają nie lada uciechę, proste, liryczne solo Petrucciego przynosi miłe ukojenie, a chwytliwy walczyk na zakończenie nastraja pozytywnie do życia. Jeżeli którakolwiek z kompozycji miałaby obronić album w oczach malkontentów, to chyba właśnie ta.

Mam wielki sentyment i szacunek do Dream Theater i bardzo cieszę się, że Amerykanom tak pięknie powiodło się w życiu. Nie potrafię jednak be przymrużenia oka traktować tej prog-metalowej fabryki, w którą przekształcił się nasz dzielny kwintet. Na szczęście, kiedy już przestanie mi być do śmiechu, mogę sięgnąć po bonusową płytę dołączoną do limitowanej edycji "Black Clouds & Silver Linings". Kolekcja piosenek z repertuaru Raibow, King Crimson i Queen brzmi w wykonaniu Dream Theater tak lekko, sympatycznie i świeżo, jak ich własne kompozycje nie zabrzmią może już nigdy.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!