Recenzja

01-02-2010-12:07:14

Rob Zombie - "Hellbilly Deluxe 2"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Płytę jakości deluxe Rob Zombie nagrał raz. Był to jego solowy debiut. Nowy album to kolejna część tej samej historii, opowiedziana przy użyciu tych samych środków.

Tytuł wskazuje, że obcujemy z sequelem debiutu. Kontynuacja rzadko wypada tak dobrze, jak część pierwsza i nie inaczej jest w tym przypadku. Rob umie budować nastrój grozy w stylu horrorów klasy B. Używa dialogów ze starych filmów, odgłosów bijących dzwonów, wyjących wilków, wsamplowanych chórów, orkiestracji i własnego szorstkiego wokalu. Materia jest ta, co zawsze. Rzecz w tym, by wykroić z niej coś ciekawego. Z tym już gorzej. Zombiemu chyba chwilowo umknął dar pisania tak fajnych numerów, jak "Dragula", "Superbeast" czy "Bring Her Down (To Crippletown)".

Sequele miewają jednak niezłe momenty. Tutaj to piosenki wilkołakowe - "Werewolf, Baby", w bluesowo-hardrockowym klimacie z fajnie grającą gitarą slide, oraz "Werewolf Women Of The SS". Ostatnia kojarzy się z "Misirlou" Dicka Dale'a, rozsławioną przez "Pulp Fiction". John 5 nawet "surfuje" na gitarze niczym Dale. Najlepszy kawałek to "Mars Needs Women", horror blues zaczynający się akustycznie, by po chwili nabrać ciężaru. Refren jest stworzony do śpiewania na koncertach. Utwór ubarwiają elektroniczne wstawki i ekstatycznie wzdychająca niewiasta. Przeszło 9-minutowy "The Man Who Laughs", mroczny, podniosły numer, z wsamplowaną orkiestracją, wciąga do chwili, gdy Tommy Clufetos zaczyna trwające ok. 4 min solo perkusyjne. Znika zbudowane wcześniej napięcie, pojawia się irytacja i pytanie: "Po co?!". Tommy to solidny bębniarz, z niejednej żyły pił krew, ale wirtuoz z niego żaden. Po kiego czorta Rob się na to zdecydował? Walcowaty "Cease To Exist" (psychodelicznie przesterowany głos) oraz złowrogi "Virgin Witch" to pokłony dla Black Sabbath. Solidne, lecz nic ponadto.

Rzuca się w uszy brzmienie bębnów. Ma się wrażenie, jakby Clufetos walił w pustą walizkę. Rob chciał, by płyta brzmiała naturalnie, oldschoolowo, jakby nagrano ją na próbie. Udało się. Całość to przyzwoity muzyczny horror klasy B, na jedną projekcję. Problem chyba w tym, że Zombie za bardzo chce równie mocno trzymać kilka srok za ogon. To niełatwe, zwłaszcza na tym poziomie sławy. Większa presja, spore pieniądze, a jak się nie uda, wszyscy jadą po tobie, jak po burej suce. Rob jest daleki od porażki, lecz musi być czujny. To niegłupi, utalentowany facet, więc jestem dobrej myśli. Na pewno stać go na więcej.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: rob zombie