Recenzja

20-07-2010-23:43:26

Laurie Anderson - "Homeland"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

To nie jest tylko tuzin piosenek. Pierwsze od lat studyjne dzieło Laurie Anderson jest wymagającym, poruszającym wyobraźnię, wciągającym soundtrackiem do opowieści o świecie i miejscu w nim człowieka.

Wielu recenzentów, jeśli najpierw posłucha zawartych na krążku ponad 66 minut muzyki, a potem obejrzy dodane do jednej z wersji DVD, uśmiechnie się szeroko. Bo Lou Reed, małżonek Laurie, i pojawiający się w filmie jej współpracownicy, w zasadzie napisali recenzję za nich. Do tego przy użyciu pięknych porównań, oddających istotę płyty i wprowadzających nas w klimat towarzyszący powstaniu dzieła.

Prawda, że - jak zapewnia Lou - na "Homeland" jest masa klejnotów do odkrycia, że Anderson to dojrzała artystka, która ma wiele do powiedzenia, że ogrom dźwięków ułożyła (przy wydajnej pomocy męża) w cudne całości. Śpiewacy i instrumentaliści z odległej Tuwy ("Transitory Life", "The Beginning Of Memory"), żyją na "Homeland" w harmonii z minimalistyczną i ambientową elektroniką, która powolutku sunie w przestrzeni, dając wrażenie obcowania ze ścieżką dźwiękową do filmu. Są motywy mogące się kojarzyć z genialnym "Koyaanisqatsi" Philipa Glassa. Gdy Laurie mnoży głosy w piosenkach, przywodzi to na myśl kawałki Julee Cruise z "Twin Peaks" Davida Lyncha ("Thinking Of You"). Czasem zabrzmi agresywniejsza gitara, ale generalnie album z balladowym spokojem płynie do przodu w aurze zadumy, refleksji, mając chwilami mocne zakorzenienie w muzyce etnicznej (poza opartym na żywym, tanecznym beacie "Only An Expert", który skrócony o połowę i zremiksowany przez jakiegoś klubowego guru mógłby namieszać na listach przebojów).

Ciekawie Laurie wykorzystała zaproszonych przyjaciół, choćby Johna Zorna, Antony'ego Hegarty'ego czy grającego na altówce Eyvinda Kanga (świetne solo w "Dark Time In The Revolution"). Pojawiają się na kilkadziesiąt sekund, ale w sposób momentalnie zauważalny, zostawiając na albumie swój szczególny ślad.

Anderson recytuje i śpiewa różnymi głosami, które przepuszcza też przez różne zniekształcacze. Wciela się też w wymyślone ponad 30 lat temu na imprezę ku czci Williama Burroughsa zabawne, kabaretowe męskie alter ego, Fenwaya Bergamota (także na okładce). Mówi o rzeczach ważnych, robi to mądrze, będąc w lidze mistrzów ciętej, inteligentnej riposty i celnego komentarza do rzeczywistości. Z muzyką Anderson jest jak z filmami Woody'ego Allena - wymagają zauważania detali i niemałej wiedzy, by zrozumieć, co chce się nam przekazać. "Im jesteś mądrzejszy, tym więcej z tej płyty wyniesiesz" - trafnie konstatuje Lou Reed. Tym razem jego żona dzieli się z nami refleksjami na temat Ameryki, które dedykuje swoim rodzicom. Kompilowała całość aż trzy lata, wybierając z ponad 100 piosenek, tuzin, który możemy podziwiać na "Homeland".

To nie jest płyta łatwa, ale naprawdę opłaca się podjąć trud zmierzenia się z nią. Droga do poznania piękna czasami jest pokręcona i wyboista. W tym przypadku po jej przebyciu na końcu czeka na nas jednak wspaniała nagroda.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!