Recenzja

10-10-2010-17:29:05

Ludacris - "Battle of the Sexes"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Nie będę owijał w bawełnę. Tak słabej płyty po Ludacrisie bym się nigdy nie spodziewał. Szczególnie, że to jeden z niewielu gwiazdorów rapowego mainstreamu, którego dyskografia jak dotąd trzymała naprawdę równy poziom.

Teraz możemy już pisać o tym w czasie przeszłym, bo dumny reprezentant rapowego południa zaprezentował nam materiał wybitnie nieudany. Koncept albumu, który miał przedstawiać męskie oraz damskie spojrzenie na różne życiowe sytuacje, związane głównie z miłością, seksem i imprezowaniem, wziął w łeb jeszcze przed premierą. Gdy okazało się, że raperka Shawnna wycofała się jednak z pomysłu, Ludacris zupełnie niepotrzebne postanowił pociągnąć całość razem z dobieranymi czasem chyba na chybił-trafił gośćmi.

Co dostaliśmy w efekcie? Słabiutką, wręcz nieznośną na dłuższą metę składankę, łączącą odbijający w stronę popu hip-hop i słodkie do bólu R&B. Po wysłuchaniu albumu w pamięci zostają tylko zamykający całość "Sexting", w którym The Neptunes zastosowali ciekawy efekt wykorzystując dzwonek telefonu komórkowego, "Sex Room" z Treyem Songzem oraz obie wersje "My Chick Bad".

Co z resztą? Reszty w tym wypadku nie trzeba, jest niewiele warta. Wielka szkoda, która rodzi jednak też sporo nadziei. Wydaje się, że Ludacris to na tyle mądry facet, że po lawinie krytycznych recenzji "Battle of the Sexes" bardziej dopracuje kolejne wydawnictwo. Czego wszystkim nam z tego miejsca życzę.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: ludacris