Recenzja

09-11-2010-23:25:03

D4D - "Who's Afraid Of?"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Jakkolwiek dziwne tudzież oczywiste, by się to nie wydawało, trzeba przyznać, że Dicki mają jaja. Zespół, który ostatnio każe się nazywać D4D (zamiast wdzięcznego Dick4Dick), po raz kolejny udowodnił, że ma na tyle odwagi i pomysłów, by po raz kolejny zaskoczyć.

Po gitarowych, zatopionym w rockowej alternatywnie, umorusanych w brytyjskich klimatach nagraniach, tym razem grupa proponuje elektroniczną jazdę bez trzymanki czasem mocno zainspirowaną czarnymi brzmieniami zza Atlantyku (zarówno hip-hopem, jak i soulem). - To dzieło multigatunkowe, multiinstrumentalne, nowoczesne, zadziorne, taneczne i zaskakujące - zapewniają twórcy i trudno się z nimi nie zgodzić. "Who's Afraid Of?" to album porywający, energiczny i przebojowy acz niekoniecznie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Tu nie ma gładkich przejść, plastycznego łącznia stylów, zgrabnych melodii. Dźwięki raczej brutalnie się zderzają, kąsają i zastawiają na siebie pułapki, a kompozycje są wielowątkowe i wieloplanowe.

Można rzec, że nowa propozycja D4D to Prince łykający LSD z Kanye Westem przy dźwiękach TV on the Radio próbujących grać disco. To jednak nie wszystko, co proponuje trójmiejska formacja. Mamy kwaśną elektronikę i kwaśny jazz, sample ze starych polskich winyli, wycieczki w noise'owe rejony i dużo ciekawych, kobiecych głosów, by wymienić chociażby pokrzykującą Gabe Kulkę czy wzdychającą Marsiję. Całość uzupełnia aranżacyjna ekwilibrystyka z udziałem saksofonu i smyków wyczyniających akrobacje na kolorowych, syntezatorowych trapezach (obłędne "Love Is Dangerous"). A wszystko jak zwykle na granicy tego, co poważne i zupełnie nie serio, ale nigdy poza nią.

Dickom należą się brawa za polot i brawurę. Za śmiałe łącznie gatunków i szerokie muzyczne horyzonty. Przede wszystkim jednak za to, że nadal potrafią się wyśmienicie bawić.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: d4d