Recenzja

14-01-2011-03:02:09

Tracey Thorn - "Love and Its Opposite"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Pamiętacie jeszcze popularną w latach 90. grupę Everything But The Girl? Nie do końca? Spróbuję wam ułatwić - niezapomniany singiel "Missing". Delikatne, klimatyczne electro-popowe kompozycje prowadzone zmysłowym wokalem. Przypomnieliście sobie? To dobrze.

Everything But The Girl już nie nagrywa, ale wokalistka tego zespołu Tracey Thorn wciąż ma się świetnie i właśnie wydała trzeci solowy album. Wyprodukowany z pomocą rezydującego w Berlinie specjalisty od wysmakowanego elektro-popu Ewana Pearsona. "Love and Its Opposite" to wydawnictwo bardzo osobiste, na którym teksty są czymś w rodzaju pamiętnika z życia kobiety zbliżającej się do pięćdziesiątki.

Thorn nie ukrywa przed słuchaczami w zasadzie niczego. Opowiada o swojej menopauzie, o dojrzewaniu jej pociech, o tym dlaczego po dwudziestu ośmiu latach związku nieformalnego z Benem Wattem, w końcu zdecydowała się wyjść za niego za mąż. Jest trochę nostalgii, melancholii, trzeźwego spojrzenia na takie tematy jak miłość, przyjaźń, dojrzewanie. Thorn doskonale nadaje się do tak osobistych tematów, bo jej specyficzny, hipnotyzujący głos potrafi w kapitalny sposób przenosić, oddawać emocje. Pearson dostarczył jej kompozycje stonowane, niezbyt przebojowe, ale dopracowane w stu procentach. Słychać wyraźnie, że muzyka miała na "Love and Its Opposite" być w tle.

Po nie do końca udanym, mało spójnym "Out of the Woods", brytyjska wokalistka znów stanęła na wysokości zadania. Mogła jedynie lepiej wybrać porę roku na wydanie tej płyty. Zdecydowanie bardziej nadaje się ona bowiem na smętne, jesienne wieczory aniżeli słoneczne, letnie dni.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!