Recenzja

08-11-2011-22:52:43

Lamb - "5"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Skoro wrócili Portishead, czemu nie mielibyśmy i my? - pomyśleli sobie Lou Rhodes i Andy Barlow, decydując się na wydanie piątego albumu Lamb. Słuszna decyzja. Z tym duetem żegnaliśmy się przed siedmioma laty wyjątkowo zasmuceni.

Z perspektywy czasu trzeba przyznać, że Lamb mieli nosa wybierając datę zakończenia działalności. Pomachali swoim fanom na pożegnanie tuż po wydaniu rewelacyjnej płyty "Between Darkness and Wonder", w momencie, kiedy wszyscy prosili o więcej. Wtedy wiadomość o rozwiązaniu zespołu wydawała się co najmniej dziwna - kończyć karierę właśnie teraz, gdy nie brakuje im ciekawych pomysłów, a płyty wychodzą im wręcz bajeczne? A jednak Lou i Andy postawili na swoim, rezygnując z używania marki Lamb i poświęcając się własnym projektom.

Siedem lat to jednak za mało, by zapomnieć, jak ważnym przedsięwzięciem w ich życiu był ten zespół. Stąd też zupełnie nowy materiał, promowany cyfrą 5: piąty w dyskografii Lamb, a do tego wydany 5 maja. Ale czy na przysłowiową piątkę? Nie do końca.

Albumu słucha się z dużą przyjemnością - to w końcu płyta, dzięki której wracamy do przeszłości, do czasów, gdy naszą wyobraźnią rządził melancholijny, podszyty cudownym mrokiem trip-hop. A to najlepsze wspomnienia, jakie nam pozostały po muzycznych latach 90. Lamb nie bawią się w nadrabianie zaległości, nie próbują swych sił w nowych stylistycznych wynalazkach, nie starają się ani przez chwilę odnaleźć pośród dzisiejszej sceny. Dla nich czas się wyraźnie zatrzymał - "5" brzmi jak naturalne rozwinięcie wcześniejszych wątków w dyskografii duetu, jak dokładnie taki następca płyty "Between Darkness and Wonder", jakiego spodziewalibyśmy w 2005 roku. Ta przewidywalność może jednak momentami drażnić - nasuwa się wtedy myśl, że brakuje tej płycie zaskoczenia, którego nie pozbawiona była powrotna produkcja Portishead "Third". Ale na szczęście tylko momentami.

I jeszcze jedna rzecz - jeśli możecie, zaopatrzcie się w specjalną wersję "5". Standardowa edycja zleci wam niemiłosiernie szybko, a na dodatkowym krążku są takie utwory, których przegapić nie powinniście (jak duet z Damienem Rice'em czy interesujące, acz nie tak oczywiste jak mogłoby się wydawać, instrumentalne odsłony nowych kompozycji). Inna sprawa, że Lamb zagrali w tym wypadku nie fair - po "special edition" sięgną tylko wybrani, a prawda jest taka, że materiał z obydwu płyt zmieściłby się na jednej. Po siedmiu latach czekania, należało się to wszystkim fanom bez wyjątku.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: lamb