Recenzja

13-11-2011-18:52:24

Fleet Foxes - "Helplessness Blues"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Zbawcy folku i członkowie awangardy barokowego popu, ponownie wywołują duchy przeszłości. Jest nieco mniej chwytliwie, mniej skocznie i dość bogato aranżacyjnie.

Mam problem z Fleet Foxes. Zespół z Seattle potrafi pięknie grać, cechuje go wielka zręczność aranżacyjna, która połączona z urokliwą delikatnością i płynącą z piosenek radością, daje słuchaczowi dużą przyjemność słuchania. Słychać też, że muzykom szczególnie zależy na tym, by ich sztuka brzmiała prawdziwie, a nie przypominała plastikowego produktu z jednej matrycy. Szkopuł w tym, że zbyt wyraźne są na albumie nawiązania do tych mistrzów, którzy w okresie dzieci kwiatów, wolnej miłości oraz odjazdów ponarkotykowych, tworzyli prawdziwe piosenkowe perełki.

U Fleet Foxes na plan pierwszy rzuca się skojarzenie z Simon & Garfunkel, bo Robin Pecknold w wielu momentach śpiewa łudząco podobnie do Paula Simona. Potem jest choćby Crosby, Stills, Nash & Young, Bob Dylan, wczesny Van Morrison. Nie brak ślicznie melodyjnego country'owego zawodzenia, odrobiny psychodelii, karaibskiej beztroski ("Lorelai"). Piosenki są zróżnicowane pod względem tempa, mocy i kolorytu.

Barw zawarto na krążku sporo. Muzycy dowiedli przy okazji, że sztukę ich cieniowania opanowali lepiej niż dobrze. Lecz słuchając płyty z bezsilnością stwierdzimy, iż to bardziej hołd dla pięknej przeszłości niż autorskie dzieło. Jeśli taki był zamysł muzyków Fleet Foxes, udało się genialnie. Coś mi jednak mówi, że to bogactwo dźwiękowe w stylu sprzed ponad czterdziestu lat nie wywoła takiego poruszenia, jak debiut grupy. Słuchacz lubi być zaskakiwany. Tu zaskoczeń jest mało. Obcujemy jakby z wierną repliką arcydzieła, do którego na dodatek wciąż mamy swobodny dostęp. Po co więc sięgać po kopię? Mimo wszystko warto choćby dlatego, że koktajlu z popu, folku, country i kilku kropelek bluesa słucha się przemiło.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!