Recenzja
Nicola Conte - "Love & Revolution"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Jeśli przygotowujecie się właśnie do letniego wypadu nad morze i szukacie odpowiedniej ścieżki dźwiękowej do spacerów w piękne, długie dni, oto doskonała propozycja wprost znad Adriatyku.
Najnowszy album włoskiego basisty i producenta zachwyca ciepłem od pierwszej sekundy. Chociaż Nicola Conte znany jest głównie z odważnego łączenia klasycznego jazzu z nowoczesnymi brzmieniami klubowymi, tutaj postawił na ducha starych czasów, głównie muzyki filmowej z lat 60. i bossa novy przypominającej dokonania Sérgio Mendesa. Tylko nagranie zatytułowane "Bantu" wyłamuje się z tego kanonu, uciekając w stronę zwiewnego acid-jazzu a la Saint Germain.
Zachwyca zarówno bogactwo aranżacji, jak i wokalne popisy licznych gości. Głosy żeńskie to przede wszystkim Nailah Porter, a męskie doskonały amerykański artysta młodego pokolenia Jose James. Tchnęli oni w instrumentale ducha eleganckiego, wysmakowanego popu starych czasów.
To chyba zresztą jest największą zaletą "Love & Revolution". Słuchając zestawu człowiek może się cofnąć o kilkadziesiąt lat i wyobrazić sobie, że siedzi w knajpce w Bari (tam nagrywa Conte), gdzieś obok przygrywa Armando Trovaioli, a kawę popija Sophia Loren.