Recenzja

15-02-2012-00:44:46

Beirut - "The Rip Tide"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Trzecia pełnowymiarowa mozaika autorstwa wszechstronnego Zacha Condona. Co trzeba podkreślić, mająca wreszcie własny dowód tożsamości, a nie posługująca się cudzym.

Condon, wokalnie nieślubny syn Antony'ego Hegarty'ego, niańczony od czasu do czasu przez Morrisseya i Lou Reeda, nie odszedł zupełnie od swoich dźwiękowych inspiracji. Daje jednak znak, że estetyka, z której był do tej pory znany, przestaje mu wystarczać, więc szuka głębiej.

25-letni Zach wciąż porusza się w granicach wytyczonych przez muzykę z doskonale znanego mu pogranicza amerykańsko-meksykańskiego oraz klasyczną twórczość country z USA. Znacznie mniej jest na "The Rip Tide" folku europejskiego. Są za to ładne, popowe melodyjki, zaznaczona obecność bluesa i oldschoolowej elektroniki oraz ascetycznie zaaranżowanych ballad w stylu wspomnianego Hegarty'ego (np. "Goshen"). To wszystko otulone dość pogodną aurą, nastrajającą słuchacza bardzo pozytywnie. Czasem lekko pachnie kiczowatą meksykańską biesiadą, ale strawną i mającą w sobie dużo wesołości. Amerykanin pisał zimą w Nowym Jorku. Chyba mróz mocno dawał mu się we znaki, gdyż podlana smutkiem tęsknota za radością i słońcem daje się często wyczuć.

Condonowi wyraźnie zależało, by na trzecim krążku bardziej pokazać siebie. Sprawić, by o albumie mówiono nie przez pryzmat inspiracji, porównań, lecz na pierwszym miejscu stawiając właśnie Zacha, jego wyobraźnię i pomysły. I to się Amerykaninowi udało. Sam wszystko wyprodukował, wydał płytę we własnej wytwórni, by w przyszłości móc zrobić z piosenkami, co mu się podoba. Wrażliwy i wybitnie zdolny artysta, również zmyślny biznesmen. Pogratulować i życzyć, by artysta nigdy nie poddał się biznesmenowi. Narzekać można jedynie na to, że "The Rip Tide" to ledwie 33 minuty z malutkim kawałeczkiem.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: beirut