Recenzja
Squarepusher - "Ufabulum"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Tej płyty nie powinno się sprzedawać w sklepach. Jeśli już, to tylko na koncertach.
Ci, którzy zjawili się pod koniec kwietnia na występie żywej legendy wytwórni Warp i całej sceny elektronicznej, Toma Jenkinsona w Gdańsku, mogą siebie nazywać szczęściarzami. Mieli bowiem okazję nie tylko zobaczyć słynnego Squarepushera na żywo, ale też zasmakować jego nowego materiału w najlepszy z możliwych sposobów. Wciąż pamiętam te wiercące w głowie dźwięki, potężne basy wgniatające niemal w ziemię i wywołujące drżenie posad gdańskiego CSG. Jeszcze długo po zejściu Jenkinsona ze sceny, w całym lokalu unosiła się solidna mgiełka kurzu i fruwającego w powietrzu tynku. To zasługa nowej muzyki Squarepushera - na pierwszy rzut ucha ciężkostrawnej i zmuszającej niemalże do ewakuacji, ale im dalej w dziwne, powykręcane eksperymenty Brytyjczyka, połączone jeszcze z hipnotyzującymi wizualizacjami, tym wydawały się one ciekawsze. Na sucho jednak, bez wsparcia ze strony tysięcy bijących po oczach diod LED zintegrowanych z dźwiękiem, i całej oprawy multimedialnego show, jakim bez wątpienia jest "Ufabulum", odbiór nowych nagrań Jenkinsona jest zdecydowanie słabszy.
Nieobecnym w Gdańsku nie chcę propozycji Squarepushera obrzydzać, bo nawet i w wersji surowej ma ona wiele momentów, dla których warto po nią sięgnąć, ale po mocnym show w Gdańsku, słuchanie samej płyty nie daje już takich wrażeń, jak wtedy. Materiał pozbawiony atrakcji wizualnych zdaje się być bardziej chłodny i mniej atrakcyjny. Niczym rozczarowująca ścieżka dźwiękowa do dobrego filmu sci-fi, która bez obrazu brzmi... niestety bez wyrazu.
Ale nie do mnie pretensje - przecież sam Jenkinson swoje nowe dzieło skroił pod multimedialne, koncertowe widowisko. Dlatego też płyty powinien rozprowadzać tylko przy okazji występów na żywo. Jako fajną pamiątkę, raczej nic więcej.