Recenzja
Norah Jones - "...Little Broken Hearts"
Podziel się na facebooku! Tweetnij!Kolega z redakcji napisał kiedyś, że muzyka Norah Jones ma podobne walory, co środki usypiające. Coś może w tym jest, ależ jaki przyjemny sen zapewnia.
Pierwszy utwór z płyty to stuprocentowe potwierdzenie słów szanownego kolegi. Cichutkie dźwięki, kołyszące smyki i Jones, która nawet nie śpiewa tylko szepcze leniwie. Naprawdę, trudno nie zamknąć oczu i nie przyłożyć głowy do poduszki. A kiedy już to zrobimy, czekają nas trzy kwadranse błogości.
Artystka celuje w delikatne, organiczne, bardzo często niesamowicie kruche utwory. Czasem walczykowe, chwilami subtelnie figlujące z folkiem, niekiedy spowite pustynnym klimatem. Bywają i momenty eteryczne, ulotne, ale i nieco niespodziewanego mroku, a także po prostu pełne wdzięku popowe piosenki. Do tego dochodzi koronkowa produkcja uszlachetniona przez Danger Mouse'a - a to delikatnie załka gitara, a to mruknie jakiś dęciak, zaszumią klawisze. Jak wskazuje tytuł, to płyta o złamanych sercach, o miłości, o czym Amerykanka śpiewa szczerze, ale bez egzaltacji, dramatyzmu, za to z kobiecym, a nawet dziewczęcym urokiem czy wręcz odrobiną słodyczy.
"...Little Broken Hearts" to rzecz ładna, a nawet bardzo ładna. Tylko tyle... i aż tyle.