Recenzja

16-09-2014-17:17:43

Robert Plant - "Lullaby And… The Ceaseless Roar"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Czas szybciej biegnie, gdy słucha się dobrych płyt. Które wciągają, zaskakują i frapują od pierwszej do ostatniej minuty. Do nich z pewnością zalicza się 10. płyta Roberta Planta.

Wbrew tytułowi nie ma tu zbyt wiele muzyki, którą można wykorzystać jako kołysankę. Plant znany jest z zamiłowania do poznawania różnych kultur, przede wszystkim muzycznych, oraz fascynacji muzyką afrykańską i orientalną. I "Lullaby And… The Ceaseless Roar" jest świetnym odwzorowaniem rozmaitych wypraw Anglika. Te oczywiste, to podróże sentymentalne, które zawiodły go do krainy ukochanego bluesa i rocka oraz wstawek rodem z Afryki i Bliskiego Wschodu. Ale Plant dodał też nieoczywistą w jego przypadku ilustracyjną, melancholijną elektronikę, kojarzącą się z trip-hopem. Gdy pisząc te słowa przypominam sobie, że Robert opisywał dziesiąty album krótko podpisaniu kontraktu z wytwórnią Nonesuch jako połączenie muzyki świata i Massive Attack, przyznaję, że celnie oddał jego zawartość.

Są tu utwory subtelnie rockowe i rockowo-country'owo-bluesowe, oparte na gitarowym brzmieniu, jak "Somebody There", folkujący "Poor Howard" (będący wariacją na kompozycję Leadbelly'ego), ujawniony jako pierwszy numer "Rainbow", piękna ballada "A Stolen Kiss", których po Plancie można się było spodziewać. Najtrwalszy ślad zostawiają jednak te etniczne i trochę elektroniczne, w których jest pasjonująca tajemnica, napięcie. Choćby "Pocket Full Of Golden", "Arbaden (Maggie's Babby)". Tę drugą wspaniale wokalnie ubarwia Gambijczyk Juldeh Camara, grający też na typowych dla swojego kraju instrumentach (kologo, ritti). Tak, czasami pachnie tu Zeppelinami, z okresu trzeciej płyty, ale to dziwić nie powinno. W przypadku paru wcześniejszych albumów Planta też można coś takiego napisać. Świetna jest temperatura "Lullaby And… The Ceaseless Roar", jej klimat, rockowo-folkowo-triphopowy. Płyta powstawała w dużej mierze w należących do Petera Gabriela Real World Studios, co sporo wyjaśnia w kwestii brzmienia i feelingu. Bije z niej lekkość, swoboda, które zapewne są efektem wieloletniej zażyłości Planta z paroma muzykami tworzącymi wspierający go zespół Sensational Space Shifters (Justin Adams, John Baggott, Billy Fuller; ci panowie przed laty tworzyli grupę Strange Sensation).

"To kalejdoskop dźwięków, kolorów i efekt wspaniałej przyjaźni" - mówił o materiale Robert Plant. Czuć to w każdej sekundzie.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!