Recenzja

30-09-2014-22:00:31

Karen O - "Crush Songs"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Nie wierzę, naprawdę nie wierzę, że można coś takiego nagrać, wydać i wciskać ludziom, że to płyta o miłości.

- Kiedy miałam 27 lat, nieustannie się zadurzałam - tłumaczyła przed premierą wokalistka Yeah Yeah Yeahs. - Nie wiedziałam czy jeszcze kiedyś się naprawdę zakocham. Te piosenki powstały właśnie w tym czasie. To soundtrack mojej nieustającej wyprawy w poszukiwaniu miłości.

Rozumiem, a przynajmniej tak mi się wydaje zamysł panny Orzolek. Miały to być intymne, kruche niby-piosenki. Utwory, które pisze się ze łzami kapiącymi na kartkę papieru, a gra we własnej sypialni, pocieszając słoikiem Nutelli. Miało być szczerze, naturalnie, prosto z serca. Chodziło o emocje, nie artystyczne czy muzyczne piękno, wyrafinowanie. Trochę niechlujnie, ale z wdziękiem. Rozumiem. Ale "Crush Songs" nie da się słuchać.

Zamiast intymnych, kruchych niby-piosenek, mamy jakieś amatorskie wprawki na gitarze akustycznej. Zamiast szczerości, naturalności banały typu "Love's a fuckin' bitch" i rzępolenie. Zamiast emocji, miauczenie, ziewanie i śpiewo-szeptanie oraz zero ambicji w sprawie artystycznego czy muzycznego piękna, bo całość brzmi jak kiepskiej jakości demo, nagrane na przestarzałym sprzęcie w środku nocy, w opustoszałej nowojorskiej knajpce, gdzie publiczność stanowią przede wszystkim niekoniecznie trzeźwi znajomi. Wszystko charczy, burczy, jest "głucho", niewyraźnie, a szczytem aranżacji jest klaskanie.

"Crush Songs" to kwintesencja bylejakości, nuda, zblazowanie i 26 minut męczarni.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: karen o