Recenzja

20-12-2015-23:26:33

Jean Michel Jarre - "Electronica 1: The Time Machine"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Mamut muzyki elektronicznej poza wizjonerstwem ma wyczucie czasu. Wie, że by powrócić w chwale powinien przeprowadzić elektroniczne rewolucje dopuszczając do swego elektronowego królestwa młodą gwardię. I tak się stało, zebrał młodzież, wyruszył maszyną czasu, by spotkać także inne mamuty. Razem stworzyli miłą… składankę, bo na pewno nie jest to płyta z jednego kawałka.

Nie byłoby laserów, świateł, wizualizacji i całej tej tandetnej acz barwnej oprawy, która króluje w klubach Ibizy czy EDM-owych cyrkach bez szczupłego Francuza z rocznika 48. To właśnie on, mimo zalewu gitarowych herosów z długimi włosami, krótko obciętych rozwydrzonych młodzieńców i elegancików z disco-teki pokazał, że instrumentalna muzyka elektroniczna to nie tylko wyizolowane odgłosy Alfa Centauri, ogłuszające dzwony rurowe czy bajki robotów, lecz forma, która potrafi się sprzedać trafiając do przeciętnego odbiorcy. Tego nikt mu nie odbiera, jednak czas robi swoje a ostatni album "Tao & Tea" inspirowany muzyką dance przysporzył mu nieco więcej zmarszczek do wygładzenia botoksem. Mając silne fundamenty i jako rodzic dużej części elektronicznego potomstwa zapragnął powrócić z chwałą przeszłości nagrywając po partnersku nowe kompozycje.

Jarre to sprytny facet, ale i tradycjonalista. Nie w głowie mu wysyłanie emailem czy udostępnianie w chmurze koncepcji śladów, które będą rozwijane po drugiej stronie Sekwany czy oceanów, dlatego też nowe utwory narodziły się w obrębach jego studia i oficyny Aero Production.

Opowieść o historii muzyki elektronicznej to ambitny plan i Jarre potrzebuje na jego realizację dwóch części, a na inauguracyjnej pojawia się pierwsza 15 zaproszonych do współpracy gości zebranych z blisko 5 dekad istnienia el-muzyki.

Poza młodzieżą nowego milenium (Fuck Buttons, Gessafleisten, Little Boots, Buuren, M83, Boys Noize) są muzycy średniego pokolenia jak Vince Clarke, Massive Attack, Air, Moby a także dorodni dziadkowie jak John Carpenter, Tangerine Dream, Pete Townshend i babcia Laurie Anderson. Każda z osobistości zostawiła ślad swej osobowości. Taki zabieg nie przyczynił się do spójności płyty - zaproszeni artyści są tak różnorodni i charakterystyczni, że płyta bardziej sprawia wrażenie kolekcji remiksów jak "Odyssey Through O2" z 1998 roku. Dużą cząstkę siebie zostawił melancholijnie taneczny Moby, rozmarzeni chłopcy z M83 i Air a legendy w postaci Carpentera, Froese (Tangerine Dream) i Anderson zabrzmiały jakby to były ich własne kompozycje. Mimo tej różnorodności to wciąż ciekawy album, którego da się słuchać z przyjemnością, jeśli pominie się rozwrzeszczanego wokalistę The Who i przymruży oko na zbyt piosenkową Little Boots.

Na osobne omówienie załapali się dwaj inni goście wyrwani z zupełnie innych estrad. Jeden z nich niepasujący, drugi będący najbardziej oczywistym spadkobiercą muzycznej rewolucji Jarre'a. Lang Lang, utytułowany chiński pianista klasyczny młodej generacji mimo wirtuozerii, jaką prezentuje pokąsał finalny, najbliższy charakterystycznej stylistyce Jarre'a, utwór "The Train & The River". Być może jego szaleńcza galopada po klawiszach miała odzwierciedlać tytuł kompozycji, jednak te wybryki w ostatnich 3 minutach okazały się zbyt męczące. Natomiast nieco starszy Armin Van Burren osiągając niebotyczny sukces dzięki muzyce transowej (a obecnie EDM) idealnie odnajduje się w audio-wizualnym cyrku jaki wprowadził na koncertowe estrady Francuz, czerpiąc jednocześnie garściami z jego euforycznej i nie raz banalnej muzyki.

Trudno określić dla kogo to jest płyta, dla starych czy nowych fanów. Starzy pewnie posłuchają z ciekawości, zaś młodzi być może dopiero przy tej okazji poznają legendę stojącą za analogową aparaturą. Stare i nowe pokolenie odnajdzie tu coś dla siebie, tylko czy dane im będzie docenić ten nakład nowej pracy? Miejsce w mauzoleum wielkich elektroników Jarre i tak już ma.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!