Recenzja

29-06-2016-17:14:57

Swans - "The Glowing Man"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

To podobno koniec pewnego rozdziału Swans. Michael Gira, jak zwykle w minionych kilku latach, zrobił wiele, aby jednych totalnie zachwycić, innych całkowicie od siebie odrzucić. Bo tylko tak można odbierać nową muzykę legendy alternatywy.

Liczne zapętlone, mantrycznie powtarzane frazy, transowość jakby wprost z szamańskiego, plemiennego obrzędu wzięta. Ogrom, prawie dwugodzinny, muzyki. Gira zrobił to nie pierwszy raz. Tylko wydana po powrocie zespołu studyjna płyta, "My Father Will Guide Me Up A Rope To The Sky", zamykała się w godzinie. Zrodzone po niej następczynie były kolosami, o niebagatelnej wszak urodzie i magiczności klimatu.

Miałem szczęście być ze Swans jeszcze w czasach, kiedy Jarboe i Gira dzielili zarówno scenę, jak i łoże. Z radością powitałem powrót zespołu, choć żałowałem, że byli partnerzy już nie współpracują na co dzień. Każdy z albumów po reaktywacji recenzowałem, każdy zrobił na mnie ogromne wrażenie. "The Glowing Man" również je robi, aczkolwiek nieco inaczej niż wcześniejsze. Choć rozmiarów potężnych (ponad 118 minut), charakteryzuje się, odnoszę silne wrażenie, mniejszą paletą barw. Więcej tu spokoju, łagodności, takiej hipisowskiej wręcz aury, natchnionej dobrem i pięknem. Może i nieco naiwnym, ale jednak przyjemnym w odbiorze. Dużo więcej wokalnej obecności małżonki Michaela, Jennifer, przepięknie prowadzącej "When Will I Return?", więcej wysuniętego fortepianu niż przytłaczającej perkusji i perkusjonaliów. Łagodność mieszka tu dłużej niż na wcześniejszych płytach. I nie ma się wrażenia, że to wynik przemęczenia Giry czy spadku formy. Być może po blisko siedmiu latach intensywnego grania zapragnął po prostu lekko się wyciszyć? Chociaż on nie z tych, którzy tworzą zdetalizowane plany. Raczej z tych, którzy reagują na podpowiedzi ducha, wyobraźni i na tej podstawie wypowiadają się przez muzykę.

Wyczuwa się tu kontynuację pomysłów z poprzednich paru płyt, podobne patenty, chwilami straszliwie rozciągnięte. Nie ma wątpliwości, czyjej muzyki słuchamy. Jest narkotyczna niemal hipnotyczność, tajemniczość, drobne ślady prowadzące nas do lat 80. i 90. (naprawdę drobne), jest bardzo dużo fragmentów ilustracyjnych, nierzadko z lekka nawiedzonych. No i ten głos Giry, jego specyficzne teksty, poetyckie, esencjonalne, pozostawiające odbiorcę w niepokoju/zdziwieniu. Są chwile, w których jakby zapadamy się w otchłań. Jednakowoż nie w klimacie paniki i rozpaczy, lecz bardziej pogodzenia się z losem. Zaakceptowania, że to już koniec czegoś. A Gira zapewnia, że "The Glowing Man" pewien rozdział zamyka.

To nie koniec Swans, nie koniec tego, co Gira ma nam do przekazania. Jego kreatywność nigdy zbytnio nie słabła, a na pewno nie w okresie po reaktywacji zespołu, więc można w napięciu oczekiwać, co zrobi dalej i z kim. Cokolwiek to nie będzie, mam mocne przekonanie, że będzie to co najmniej tak wartościowe jak "The Glowing Man". Płyta wspaniała.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

TAGI: swans