Recenzja

15-11-2009-22:02:05

Them Crooked Vultures - "Them Crooked Vultures"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

O wielkości płyty świadczyć może wiele. Dla jednych będzie to technika, dla innych odważne eksperymenty, jeszcze dla kogoś wkład w historię. Czasem - jak w przypadku opisywanego niżej krążka - jest to po prostu przyjemność słuchania.

Nieszczęśliwie Them Crooked Vultures pojawili się w naszej świadomości jako kolejna supergrupa. I w sumie nie ma się co dziwić, w końcu trio tworzą Josh Homme, Dave Grohl i ich idol, John Paul Jones. Owo nieszczęście polega na tym, że od supergrupy z założenia wymaga się cudów. Muzyka takiego superzespołu ma być nie dość, że sumą dotychczasowych dokonań poszczególnych członków, to sumą podniesioną do potęgi. Tymczasem jest to niemożliwe. W tym konkretnym przypadku składowymi są bowiem - między innymi - Kyuss, Queens of the Stone Age, Nirvana, Foo Fighters i Led Zeppelin. Wedle powyższej zasady musiałoby zatem powstać coś arcygenialnego i mistrzowskiego pod każdym względem, absolut, po którym muzyka mogłaby już przestać istnieć. Trzeba więc realnie podejść do możliwości tria a przy ocenie ich debiutu wziąć sobie do serca słowa Jonesa.

- To brzmi, jakbym ja grał na basie, Dave na perkusji a Josh śpiewał i grał na gitarze - powiedział najstarszy z twórców. To zdanie idealnie oddaje to, co skrywa album "Them Crooked Vultures". Poszukując macierzystych odniesień można przypuszczać, że najmniejszy wkład w muzykę miał Grohl. Nie sposób przecenić jego dudniące, pełne pasji i energii popisy perkusyjne, niemniej muzyczne echa Foo Fighters (czy Nirvany) są niezauważalne. Postacią dominującą okazał się natomiast Homme. Nie chodzi tylko o jego specyficzny, nieco zmęczony, z łatwością wędrujący w wysokie rejestry wokal. Brudne gitary, piłujące riffy, zabawa rytmem, pustynny klimat. To wszystko znajdziemy na płycie TCV. Niektóre kawałki, jak chociażby "Dead End Friends", mogłyby z powodzeniem robić za odrzuty z sesji QOTSA, znakomita większość wzbogacona została jednak o bluesowy pierwiastek, za który bez wątpienia odpowiada były członek Led Zeppelin. Doskonałym przykładem jest wstęp do "Elephants", który można wziąć za hołd dla Johna Bonhama a inspiracji szukać w instrumentalnym "Moby Dicku".

Największym atutem albumu są po prostu utwory - mięsiste, soczyste, gęste od gitarowych riffów i niejednokrotnie ze znakomitymi melodiami. Zestaw otwiera leniwy i jednocześnie zadziorny "No One Loves Me & Neither Do I" z genialnym przejściem. Singlowy "New Fang" to po prostu hit. Kawałek do śpiewania i słuchania o poranku, by - jak pewne ciastka z reklamy - dodał energii na cały dzień. Warto wyróżnić też niepokojące "Reptiles" czy psychodeliczne "Warsaw Or The First Breath You Take After You Give Up". Mniej więcej około 11. kawałka robi się ciut monotonnie, i kiedy wydaje się, że panowie już niczym nie zaskoczą, pojawia się "Gunman". Znakomity, funkujący, na swój sposób roztańczony numer z kapitalnym gitarowym motywem i seksownym klimatem.

"Them Crooked Vultures" nie jest płytą genialną. Nie jest niczym przełomowym, wiekopomnym. To jednak bez wątpienia muzyka, którą trio tworzyło z przyjemnością. Radość z wspólnego grania słuchać w każdym z utworów. Słychać też chemię między muzykami, brak kompromisów (o czym świadczy długość niektórych kompozycji) i najprostszą potrzebę hałasowania. Za to nie sposób artystów nie podziwiać. Co niemniej ważniejsze, tej muzyki fantastycznie się słucha. Nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto lubi szczere, rockowo-bluesowe, męskie granie był rozczarowany.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!