Recenzja

02-02-2011-00:18:08

Enrique Iglesias - "Euphoria"

Podziel się na facebooku! Tweetnij!

Chociaż na scenie męskiego popu konkurencja jest zdecydowanie mniejsza niż w przypadku kobiet, Iglesias zdaje sobie sprawę, że okres triumfów raczej ma za sobą. Na nowym albumie spróbował więc trafić do jak najszerszego grona, by chociaż na chwilę jeszcze poczuć smak triumfu. Wyszło tak sobie.

Wokaliście nie można zarzucić, że się nie starał. Zatrudnił popularnych, topowych producentów z RedOne'em (Lady Gaga, Sugabaes) i Fernando Garibayem (Britney Spears, U2) na czele. Sięgnął po modne rytmy z pograniczu popu, muzyki tanecznej, a nawet szeroko rozumianego urban. I rzeczywiście podkłady na "Euphorii" można zaliczyć do udanych. Nie są odkrywcze, nie wnoszą nic nowego, ale też nie irytują. Są po prostu znośne, a w kilku wypadkach ("I Like It", "Dirty Dancer", "Heartbreaker") wyróżniają się potencjałem singlowym.

Iglesias doskonale rozumie też, że jego nazwisko wielkich sukcesów już nie gwarantuje, zaprosił więc gości z czołówek list przebojów. Pitbull, Akon, Usher czy Juan Luis Guerra dobrze wywiązali się ze swojego zadania. Bez większego problemu spychają Enrique w cień, ale to akurat niespodzianką nie jest. Kiepsko zaprezentowała się za to Nicole Scherzinger, która powinna chyba w końcu zrozumieć, że nieudana kariera solowa nie była w żadnym wypadku splotem nieszczęśliwych okoliczności, tylko naturalną wypadkową braku wokalnego talentu i artystycznej charyzmy.

Najbardziej kontrowersyjny okazał się pomysł, aby płytę wypełniły po połowie utwory angielsko i hiszpańskojęzyczne. Iglesias wyraźnie chciał przypodobać się swoim fanom ze Stanów, jak i... Stanów, tylko tych o latynoskich korzeniach, ale wyszło to po prostu przeciętnie. Po udanym angielskim początku, klimat siada. Numery wykonane w ojczystym języku są mniej przebojowe, nie zapadają zanadto w pamięć. Chociaż niewykluczone, że słuchacze w Hiszpanii czy chociażby Kalifornii mają kompletnie inne zdanie.

Często się mówi, że jak coś jest dla wszystkich, jest dla nikogo. I z "Euphorią" trochę tak jest. Miła to płyta gdy leci gdzieś w tle, nie narzuca się. Ale czy 3-4 dobre kawałki i znośne wypełniacze to wystarczający powód do zakupu? Mam wątpliwości.

Podziel się na facebooku! Tweetnij!